Smacznego, telewizorku / Czarne lustro

Czarny ekran wyłączonego telewizora z rzadka postrzegany bywa jako zwiastun nadciągającej apokalipsy. Ale nasze odbicie w tym ekranie, oplecione ciekłokrystalicznym mrokiem, ma już wymiar cokolwiek metaforyczny. A może i metafizyczny. Charlie Brooker, siedząc sztywno po pracy na krześle tudzież leżąc na sofie po obejrzanym filmie i patrząc na swoją twarz, wymyślił szereg koszmarnych scenariuszy,

Apr 10, 2025 - 11:55
 0
Smacznego, telewizorku / Czarne lustro
Czarny ekran wyłączonego telewizora z rzadka postrzegany bywa jako zwiastun nadciągającej apokalipsy. Ale nasze odbicie w tym ekranie, oplecione ciekłokrystalicznym mrokiem, ma już wymiar cokolwiek metaforyczny. A może i metafizyczny. Charlie Brooker, siedząc sztywno po pracy na krześle tudzież leżąc na sofie po obejrzanym filmie i patrząc na swoją twarz, wymyślił szereg koszmarnych scenariuszy, które wykoślawiają możliwe, przyszłe rzeczywistości tylko troszkę; niezmiennie jednak mają katastrofalne skutki. Cieniutka ramka komputerowego monitora czy krawędzie obrazu kina domowego stanowić mogą zwierciadło o nieskończonym potencjale znaczeniowym. Niby posiadamy tu pełnię władzy – wystarczy przecież sięgnąć po pilota i zmienić kanał – ale i tak prędzej czy później ujrzymy tę mroczną toń ekranu. Brooker dojrzał w tym prostym symbolu ogromną moc i skutecznie ją wykorzystał, kręcąc jeden z najciekawszych seriali ostatniego piętnastolecia. To symbol wyrażający z jednej strony naszą całkowitą zależność od techniki (od czego ucieczki już nie ma), z drugiej przypominający, że jest ona bezosobowa i amoralna. Innymi słowy, to my dzierżymy pilota i to od nas zależy, na jaki program przełączymy. Umówmy się, z "Czarnym lustrem" na przestrzeni tej dekady z okładem bywało różnie, ale powielana bzdura, że kiedyś to były czasy, a pod egidą Netflixa ich nie ma, to zwyczajne bicie piany. Serial zmienił się, fakt, tak jak zmieniła się perspektywa Brookera: jego spojrzenie, nadzieje i strachy. Minęła przecież kupa czasu; trudno, żeby się zatrzymał, przecież opowiada o możliwych wersjach przyszłości i teraźniejszości, byłoby to przeciwskuteczne i niezgodne z samym założeniem omawianego tytułu. Poprzednio nawet zapuścił się w inne niż do tej pory gatunkowe rejony, tworząc w tym celu osobną łatkę, "Czerwone lustro", skupiającą opowieści z twistem grozy. Ale najnowszy siódmy sezon to powrót do wspólnego "czarnego" mianownika. Z tym że jest to rzecz spójniejsza tematycznie, bardziej zwarta niż zwykle – a przez to satysfakcjonująca. Nie ma sensu omawiać szczegółowo każdego odcinka z osobna: wszystkie opowiadają o próbie zachowania prywatnej tożsamości przy błądzeniu cyfrowymi labiryntami; o potrzebie ocalenia tego kawałka przeszłości i teraźniejszości, który jest "nasz własny". Nieodmiennie to nie technika per se jest wrogiem człowieczeństwa, tylko sposób jej wykorzystania przez bliźnich; czy to kierujących się pobudkami osobistymi, czy czystą, korporacyjną chciwością. Brooker, choć sam określa siebie mianem katastrofisty rozpatrującego, co może pójść nie tak i dla którego szklanka jest do połowy pusta, nie jest przy tym cynikiem. Dowodem jest odcinek "In memoriam" z Paulem Giamattim; dominuje tu przemyśliwanie życiowego bilansu zysków i strat, w wyniku czego nie da się dojść do upragnionej konkluzji, że podjęło się same dobre decyzje, przeciwnie, ale pewien spokój ducha wynikający z tych lepszych chwil jest możliwy. Errare humanum est i tak dalej. Brooker zastanawia się również nad istnieniem niezależnej komputerowej inteligencji, która może, ale nie musi przypominać tej naszej. Opowiada niemalże o jej prometejskim, a raczej lucyferiańskim buncie i podsuwa myśl, że linijki kodu kryją odpowiedź. Na wszystko. Lepszą niż mamy my. A przy tym dokonuje retrospekcji i introspekcji, sięgając do własnej biografii (niezłe "Bawidełko"). Innym razem cyfrowe byty podejmują próbę swoistej adaptacji tudzież wydostania się ze świata online (mowa o sequelu jednej z najlepszych historii opowiedzianych przez Brookera, "USS Callister: W głąb Infinity"), przejawiając jak najbardziej ludzkie pragnienia i ambicje, z których nadrzędną jest, po prostu, chęć przetrwania. O tym samym, ale zupełnie inaczej mówi także paranoiczne, a przy tym zabawne "Bête noire", którego finał, napisany po bandzie, nie oglądając się na nic poza czystym efektem, podkreślający grubą krechą oczywistą już wcześniej wymowę odcinka, wywołuje na twarzy szeroki uśmiech. Nieco bardziej konwencjonalni są "Zwyczajni ludzie", których można odczytywać w kontekście jak najbardziej politycznym (jako głos przeciwko prywatyzacji ochrony zdrowia) oraz ogólnoludzkim (bo to przecież dramat dwojga kochających się ludzi walczących jedno o drugie). Najsłabszy moment tego sezonu to "Hotel Reverie", również, tak jak "In memoriam", zastanawiający się nad kwestią obiektywizacji pamięci, z zamierzenia autotematyczny, ale nieunoszący podejmowanego przez siebie tematu, do tego irytująco zrealizowany. Nie psuje on jednak ogólnej satysfakcji z siódmego sezonu, który utrzymuje wysoki poziom nawet na tak dojrzałym etapie, a to rzadkość, zwłaszcza że wszystko pisze jeden scenarzysta. Olśnień może tu nie znajdziemy, ale wszystko lepsze niż czarne lustro telewizora.