„Wybrzeże Chicago” Stuart Dybek

  Wydawca: Wydawnictwo Księgarnia Akademicka Data wydania: 28 stycznia 2025 Liczba stron: 172 Oprawa: miękka Cena det.: 40 zł Tytuł recenzji: Miasto różnorodności  Czego się spodziewałem? Typowej narracji emigranta, który zderza swoje doświadczenia z życiem na obczyźnie, eksponując własne „ja” w każdym rozdziale, o ile nie w każdym akapicie. Przeczytałem takich książek wiele, większość mnie znudziła. „Wybrzeże Chicago” pochłonąłem od razu nie tylko ze względu na skondensowaną formę. To oczywiście opowieść o tkance miejskiej – wielowymiarowa i portretująca Chicago trochę jak labirynt, z którego bohaterowie próbują znaleźć wyjście, a także przestrzeń, gdzie czuliby się naprawdę wolni i spełnieni. Tymczasem zaprezentowane tu spektrum postaci jest tak interesujące, że odnosiłem wrażenie, iż ci ludzie wiedzą o sobie dużo mniej niż sam główny bohater. Młodziutki, lecz wrażliwy obserwator, który jest specyficznym kolekcjonerem. Miasto sportretowane jest emocjami, rozmaitymi zachowaniami, sytuacjami, w których narrator niekoniecznie bierze udział, lecz się im przygląda. Wszystko w bardzo zmiennej i przechodzącej w różne rejestry narracji – jest poetycko, bywa brutalnie. Jest język wręcz z klasycznej powieści dojrzałego realizmu, jest także styl reportażowy. A w tym wszystkim szeroko pojęta różnorodność. Głównie w obserwowaniu, jak ludzie z różnym doświadczeniem życiowym odnajdują się w nowej ojczyźnie. W nowym wielkim mieście, po którym można spacerować, ale gdzie też jeździ się pociągami z jednego punktu do drugiego, a w nich… można odkryć zupełnie nowe historie. Stuart Dybek zaczyna jednak od przestrzeni najważniejszej dla niego samego. Dziecko obserwuje sojusze, konfrontacje, wymiany zdań, a także nietuzinkowe zachowania członków najbliższej rodziny. Bardzo ciekawa jest postać seniora: zdeterminowany, żeby żyć, i straumatyzowany polskimi doświadczeniami wojennymi jest najbardziej charyzmatycznym członkiem rodziny. Jest również matka – punkt odniesienia dla wszystkiego. To ta kobieta wypowiada znamienne słowa: „W domu nie ma miejsca na uprzedzenia”. I choć bywają konflikty, a Dybek z literacką precyzją pokazuje, że dorastał wśród bardzo różnych od siebie ludzi, dom jest tu zdecydowanie punktem wyjścia. Takiego prawdziwego, z którego nasz bohater potem wychodzi na ulice Chicago i podgląda, podsłuchuje. Jest w tej książce bardzo wiele plastycznych zdań, które wizualizują każdy detal. Podkreślana jest również specyficzna wrażliwość dorastającego młodzieńca – wyczulonego na piękno w prozie życia. Opisując ludzi, których spotyka na swojej drodze, narrator usiłuje oddać stopień ich przynależności do miejsca, gdzie żyją. Sam jest zawieszony między tą sielankową wręcz przestrzenią domu rodzinnego, w którym mimo różnorodności zawsze dążono do kompromisów „Wybrzeże Chicago” w pewnym momencie zamienia się w zbiór scen, w którym najważniejsze jest to, co czyni tę prozę tak wyborną: smaki, zapachy, dźwięki, wrażliwość na sposób mówienia innych, przyglądanie się ich relacjom. Są tu ludzie spotkani przypadkowo, ale także koledzy z podwórka, amerykańscy ziomale, młodzi bohaterowie niejednokrotnie doświadczeni przez amerykański wymiar sprawiedliwości, który daje wybór: więzienie albo… nabór do wojska, by walczyć w wymyślonej na potrzeby propagandowe ważnej dla USA wojnie na drugim końcu świata. Tu należy dodać – i to jest niesamowite, biorąc pod uwagę, jak barwna w detalach jest ta książka – że opowieści sięgają lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego stulecia. Mamy do czynienia nie tylko z ludźmi, którym problemy stwarza coś tak fundamentalnego jak nieznajomość języka angielskiego. Są tu polscy emigranci, którzy wyjechali z Polski naznaczonej konfliktami zbrojnymi. Z Polski, z której w tamtym czasie uciekał, kto mógł. Natomiast narracja Dybka nie jest poświęcona asymilacji sensu stricto, choć oczywiście opowiada o nowym i oswajanym świecie. To książka o tym, co można zobaczyć w ogromnym mieście w innym kraju, jeśli tylko ma się szeroko otwarte oczy. A raczej zdolność do tego, by nie tylko zrelacjonować jakąś sytuację, lecz również dodać do niej własne fantazje. Dzięki temu każdy akapit tej krótkiej książki żyje i mam wrażenie, że w takiej formule można by ją było czytać dużo dłużej. Stuart Dybek nawiązuje także do tego, co zawsze w jakiś konkretny sposób kształtuje ludzką tożsamość. Będą tu wspominane dziedziny sztuki takie jak muzyka (także muzyka ulicy), taniec czy film. W jednym miejscu pojawi się też mój ukochany Hopper. Dybek doskonale wie, w jaki sposób pokazywać miejsca i ludzi z artystyczną wrażliwością na to, co ich może łączyć. Poza tym jest to barwna kronika tego, w jaki sposób ludzkie indywidualności wpływają na zróżnicowanie miasta – także w tamtym czasie kształtującego się, tworzącego własną tożsamość. Zatrzymujemy się na chwilę przy ludziach, którzy nie powinni nas zatrzymywać, a jednak znajdują miejsce w wyobraźni. Matka dbająca o poprawność polszczyzny. Dziewczyna, która od cza

Apr 1, 2025 - 09:35
 0
„Wybrzeże Chicago” Stuart Dybek

 

Wydawca: Wydawnictwo Księgarnia Akademicka


Data wydania: 28 stycznia 2025

Liczba stron: 172

Oprawa: miękka

 Cena det.: 40 zł

Tytuł recenzji: Miasto różnorodności

 

Czego się spodziewałem? Typowej narracji emigranta, który zderza swoje doświadczenia z życiem na obczyźnie, eksponując własne „ja” w każdym rozdziale, o ile nie w każdym akapicie. Przeczytałem takich książek wiele, większość mnie znudziła. „Wybrzeże Chicago” pochłonąłem od razu nie tylko ze względu na skondensowaną formę. To oczywiście opowieść o tkance miejskiej – wielowymiarowa i portretująca Chicago trochę jak labirynt, z którego bohaterowie próbują znaleźć wyjście, a także przestrzeń, gdzie czuliby się naprawdę wolni i spełnieni. Tymczasem zaprezentowane tu spektrum postaci jest tak interesujące, że odnosiłem wrażenie, iż ci ludzie wiedzą o sobie dużo mniej niż sam główny bohater. Młodziutki, lecz wrażliwy obserwator, który jest specyficznym kolekcjonerem. Miasto sportretowane jest emocjami, rozmaitymi zachowaniami, sytuacjami, w których narrator niekoniecznie bierze udział, lecz się im przygląda. Wszystko w bardzo zmiennej i przechodzącej w różne rejestry narracji – jest poetycko, bywa brutalnie. Jest język wręcz z klasycznej powieści dojrzałego realizmu, jest także styl reportażowy. A w tym wszystkim szeroko pojęta różnorodność. Głównie w obserwowaniu, jak ludzie z różnym doświadczeniem życiowym odnajdują się w nowej ojczyźnie. W nowym wielkim mieście, po którym można spacerować, ale gdzie też jeździ się pociągami z jednego punktu do drugiego, a w nich… można odkryć zupełnie nowe historie.

Stuart Dybek zaczyna jednak od przestrzeni najważniejszej dla niego samego. Dziecko obserwuje sojusze, konfrontacje, wymiany zdań, a także nietuzinkowe zachowania członków najbliższej rodziny. Bardzo ciekawa jest postać seniora: zdeterminowany, żeby żyć, i straumatyzowany polskimi doświadczeniami wojennymi jest najbardziej charyzmatycznym członkiem rodziny. Jest również matka – punkt odniesienia dla wszystkiego. To ta kobieta wypowiada znamienne słowa: „W domu nie ma miejsca na uprzedzenia”. I choć bywają konflikty, a Dybek z literacką precyzją pokazuje, że dorastał wśród bardzo różnych od siebie ludzi, dom jest tu zdecydowanie punktem wyjścia. Takiego prawdziwego, z którego nasz bohater potem wychodzi na ulice Chicago i podgląda, podsłuchuje.

Jest w tej książce bardzo wiele plastycznych zdań, które wizualizują każdy detal. Podkreślana jest również specyficzna wrażliwość dorastającego młodzieńca – wyczulonego na piękno w prozie życia. Opisując ludzi, których spotyka na swojej drodze, narrator usiłuje oddać stopień ich przynależności do miejsca, gdzie żyją. Sam jest zawieszony między tą sielankową wręcz przestrzenią domu rodzinnego, w którym mimo różnorodności zawsze dążono do kompromisów „Wybrzeże Chicago” w pewnym momencie zamienia się w zbiór scen, w którym najważniejsze jest to, co czyni tę prozę tak wyborną: smaki, zapachy, dźwięki, wrażliwość na sposób mówienia innych, przyglądanie się ich relacjom. Są tu ludzie spotkani przypadkowo, ale także koledzy z podwórka, amerykańscy ziomale, młodzi bohaterowie niejednokrotnie doświadczeni przez amerykański wymiar sprawiedliwości, który daje wybór: więzienie albo… nabór do wojska, by walczyć w wymyślonej na potrzeby propagandowe ważnej dla USA wojnie na drugim końcu świata.

Tu należy dodać – i to jest niesamowite, biorąc pod uwagę, jak barwna w detalach jest ta książka – że opowieści sięgają lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego stulecia. Mamy do czynienia nie tylko z ludźmi, którym problemy stwarza coś tak fundamentalnego jak nieznajomość języka angielskiego. Są tu polscy emigranci, którzy wyjechali z Polski naznaczonej konfliktami zbrojnymi. Z Polski, z której w tamtym czasie uciekał, kto mógł. Natomiast narracja Dybka nie jest poświęcona asymilacji sensu stricto, choć oczywiście opowiada o nowym i oswajanym świecie. To książka o tym, co można zobaczyć w ogromnym mieście w innym kraju, jeśli tylko ma się szeroko otwarte oczy. A raczej zdolność do tego, by nie tylko zrelacjonować jakąś sytuację, lecz również dodać do niej własne fantazje. Dzięki temu każdy akapit tej krótkiej książki żyje i mam wrażenie, że w takiej formule można by ją było czytać dużo dłużej.

Stuart Dybek nawiązuje także do tego, co zawsze w jakiś konkretny sposób kształtuje ludzką tożsamość. Będą tu wspominane dziedziny sztuki takie jak muzyka (także muzyka ulicy), taniec czy film. W jednym miejscu pojawi się też mój ukochany Hopper. Dybek doskonale wie, w jaki sposób pokazywać miejsca i ludzi z artystyczną wrażliwością na to, co ich może łączyć. Poza tym jest to barwna kronika tego, w jaki sposób ludzkie indywidualności wpływają na zróżnicowanie miasta – także w tamtym czasie kształtującego się, tworzącego własną tożsamość.

Zatrzymujemy się na chwilę przy ludziach, którzy nie powinni nas zatrzymywać, a jednak znajdują miejsce w wyobraźni. Matka dbająca o poprawność polszczyzny. Dziewczyna, która od czasu przybycia do USA śmieje się przez sen. Kobieta mdlejąca w kościele. Dilerzy i członkowie gangów znajdujący się na swych życiowych równiach pochyłych. W tym wszystkim chłopiec stający się mężczyzną. Młody Polak skonfrontowany z amerykańską mentalnością. Tylko że to nie przebiega w żaden przewidywalny sposób. Stuart Dybuk stawia na sceny. Niektóre z nich są nawet filmowe. Tutaj liczy się detal, reszta wielokrotnie odsuwa się na dalszy plan. To przecież opowieść o mieście, jednakże jego topografia jest gdzieś na marginesie.

Przyjaciel narratora wypowiada zdanie: „Widzę piękno”. Ja w tej książce widzę nietuzinkowo ukazaną różnorodność. Jestem przekonany, że to materiał na dłuższą powieść, lecz jednocześnie rozumiem zamysł twórczy. To ma być w pewnym sensie skrócona wersja miejskiej odysei. Taka, która koncentruje się na relacjach międzyludzkich albo pokazuje, co miasto robi z ludźmi, jacy się stali, mieszkając właśnie w tym mieście. Dybek świadomie włącza tutaj Historię, by pokazać status i sens tego, co jest teraz. To nie jest opowieść skoncentrowana na tym, że trudnością i jednocześnie łatwością jest życie w zróżnicowaniu nowego kraju. Ludzie, zwłaszcza członkowie rodziny bohatera, zabrali za ocean bagaż życiowych doświadczeń, ale młody narrator zdaje się wybierać z niego to, co najcenniejsze. Tu cenne są chevrolet czy zbieranie kapsli. Jest miejsce na napisanie o tym, że z zasobu doświadczeń rodzinnych można niczego nie zabrać, a wręcz hodować w sobie uprzedzenia i nienawiść. Jest także sporo tragikomizmu, jak opowieść o człowieku, który w chłodni znajduje martwą dziewczynę. Jedno jest pewne: miasto jest tu punktem wyjścia dla rozważań o skomplikowanych ludzkich losach. Ale też swoistym fundamentem po prostu pięknie napisanej prozy. Nie do końca wspomnieniowej. Nie do końca także bliskiej powieściowej linearności, gdyż jak wspomniałem, autor stawia na eksponowanie scen. Zadaniem czytelnika jest połączenie wszystkiego w całość. Jeszcze jedno jest pewne: to książka mnogości, przypominająca literacki kalejdoskop. Gdyby Chicago miało prawdziwe serce, biłoby ono dużo szybciej niż serca jego mieszkańców. A może jednak je ma?