Meryl Streep by tak nie umiała czyli „The Last Showgirl”
„The Last Showgirl” przechodzi przez nasze ekrany trochę bokiem. Być może dlatego, że film…

„The Last Showgirl” przechodzi przez nasze ekrany trochę bokiem. Być może dlatego, że film z główną rolą Pameli Anderson wszedł do Polski, kiedy już wiedzieliśmy, że nie zdobył głównych nagród sezonu i był jednym z głównych tytułów pominiętych w czasie Oscarowych nominacji. Szkoda, bo to film kameralny, ale wciąż ciekawy, a rola Anderson to po występie Demi Moore, największa zemsta na hollywoodzkim systemie szufladkowania aktorek.
Główna bohaterka filmu, Shelly od lat osiemdziesiątych tańczy w „Le Razzle Dazzle” burleskowym show, które jest jednym z ostatnich symboli starego Vegas. Choć show od pewnego czasu zmaga się z problemami finansowymi informacja o tym, że zostanie zamknięty, jest dla ponad pięćdziesięcioletniej tancerki szokiem. To moment, w którym musi sobie odpowiedzieć na dwa pytania – co dalej będzie robić, a także – czy warto było poświęcić taki kawał swojego życia występom na scenie. Zwłaszcza, że nie obyło się bez kosztów, Shelly nie utrzymała małżeństwa, nie stworzyła potem żadnego stabilnego związku, a jej córka właściwie nie utrzymuje z nią kontaktów. Wśród znajomych ma tylko obecne i byłe tancerki z tego samego show. Dla młodszych jest trochę jak matka, czego wcale nie chce.
Nakłada się tu na siebie kilka wątków. Po pierwsze, pytanie co czeka na kobiety (albo i szerzej na osoby), które zawodowo zajmowały się tańcem. Film raczej nie pozostawia złudzeń. Kiedy jest się już za starą na kolejny casting, wybór nie jest szczególnie duży. Przyjaciółka Shelly, Annette odeszła na emeryturę kilka lat wcześniej. A właściwie nie na emeryturę, bo nikt tu nie ma odłożonych pieniędzy. Annette zostaje praca kelnerki w kasyno, gdzie i tak jest traktowana jako pracownica drugiej kategorii. Co zarobi to przegra na automatach i cały czas jest o krok do całkowitej ruiny. Jakieś szanse na to by sobie poradzić po zamknięci show, mają młodsze koleżanki Shelly z zespołu, ale też tylko wtedy, gdy wyglądają bardzo młodziutko albo są gotowe na to by przekroczyć wszelkie granice dobrego smaku. Kto nie ma młodego i atrakcyjnego ciała ten nie ma czego szukać w Vegas. Miasto wyciśnie z człowieka co może a potem wyrzuci na bruk. Nie ma tu taryfy ulgowej ani bonusu za wysługę lat.
Jednak ciekawsze od samych rozważań nad tym co czeka na tancerki, których nikt już nie chce jest sama postać Shelly. Otóż, to nie jest kobieta, która po prostu tańczy w tym samym show od lat. Shelly kocha taniec, nic innego nie jest dla niej tak ważne jak ten występ. Widać, że czerpie dumę ze swoich występów, buduje swoją tożsamość wokół tego, że od trzech dekad jest na scenie. Swoje życiowe decyzje podejmuje wokół tej podjętej jeszcze w młodości decyzji by tańczyć. Gdy jest sama w domu ogląda stare filmy i najróżniejsze sceny taneczne. Film wciąż zadaje nam pytania, ile poświęcenia dla pasji jesteśmy w stanie zrozumieć. Czy córka, która wyrzuca matce, że porzuciła ją by tańczyć w wulgarnym i tanim show, jest tylko rozgoryczona czy ma rację, że czym innym jest zaniedbywać rodzinę by tworzyć wielką sztukę, a czym innym by pokazywać biust na scenie w Vegas. Podobnie pytanie, czy to, że ktoś kocha tańczyć znaczy, że jest w tym dobry. Bo im dłużej przyglądamy się Shelly tym częściej zdajemy sobie pytanie – czy to przypadkiem nie jest dziewczyna z trzeciego rzędu, która nigdy nie miała za wiele do zaoferowania poza pięknym uśmiechem. Czy artystyczne ambicje są uzasadnione tylko w przypadku geniuszy, czy można poświęcić wszystko dla tańca i wciąż być przeciętnym. I czy to poświęcenie ma wtedy jakąkolwiek wartość.
Film Coppoli jest bardzo kameralny, myślę, że można byłoby go zamknąć nawet w krótszej formie, ale cieszę się, że powstał długi metraż. Głównie dlatego, że prawie nikt nie ogląda krótkometrażówek. Przede wszystkim jednak dlatego, że dzięki temu Pamela Anderson miała szansę zagrać Shelly. I robi to tak dobrze, że można niemal zapomnieć, że przez lata była utożsamiana raczej z osobą, która w filmach się pojawia a niekoniecznie gra. Słodki głos Anderson przywodził mi cały czas na myśl Maryli Monroe, zwłaszcza w „Skłóconych z życiem” i myślę, że to nie jest zupełnie chybione skojarzenie. Anderson gra tu na podobnej kontrze między cielesnością, niewinnością i naiwnością. Tym co Anderson wychodzi fantastycznie to pokazanie nam, że Shelly niekoniecznie jest osobą tak dobrą i miła jak chciałaby o sobie myśleć. Jest w niej sporo egoizmu, ale też zaczynamy dostrzegać, że wiek dogania bohaterkę. To jednak jest niekiedy kapryśna pani w średnim wieku, która nie ma ochoty by przypominały jej o tym pragnące wsparcia młodziutkie koleżanki z zespołu. Jestem pod wrażeniem jak szczerze zagrała aktorka, bez nadmiernej przesady właściwej wielu osobom, znanym z lżejszych ról, które mają szanse na występ bardziej dramatyczny.
Trzeba też przyznać, że film doskonale gra wyglądem Anderson. Bo to nie jest tak proste jakby się mogło wydawać. Są w tym filmie sceny, gdzie Anderson bez makijażu, w domowych ciuchach, z nieładem na głowie wygląda tak, że moglibyśmy niemal przysiąc, że ma te trzydzieści parę lat, które podaje, gdy przychodzi na casting. Ale są też sceny, gdy stoi w pełnym makijażu i choć teoretycznie wygląda młodziej, to wydaje się dużo starsza, jakby nie na miejscu, podobnie jak Jamie Lee Curtis, w bardzo dobrze dobranym makijażu, który wydaje się niezmienny od paru dekad. A jednocześnie jest w tym filmie sekwencja, w której widzimy w końcu Shelly na scenie i wtedy Anderson przez chwilę wygląda jakby była równie młoda co na ulotce, z lat osiemdziesiątych, kiedy tancerka rozpoczynała karierę. Granie makijażem, strojem, postawą – wszystko każe się nam zastanawiać, kto tu jest stary, za stary, nie pasujący czy nieatrakcyjny. Jak właściwie kreśli się tą linię.
Trudno przeoczyć fakt, że w jednym roku dostaliśmy „Substancję” i „The Last Showgirl”. Choć filmy różnią się gatunkowo, oba wiele łączy. To oskarżenia rzucone branży rozrywkowej. Oskarżają reżyserki nowego pokolenia. W głównych rolach zaś pojawiają się aktorki, które przez zarządzających światem rozrywki były tylko swoim ciałem, urodą i młodością. Obie zaczęły się pojawiać na ekranach dużo rzadziej, gdy młodość przeminęła. Zarówno Demi Moore jak i Pamela Anderson pojawiły się w tych filmach nie tylko pokazując, że doskonale zdają sobie sprawę jak potraktował je przemysł rozrywkowy, ale też pokazując nam wszystkim co straciliśmy uznając je tylko za ładne buzie i godne pożądania ciała. Oglądając oba filmy nie sposób poczuć frustracji na myśl, ile doskonałych ról mogłyby zagrać, gdyby wcześniej dano im taką możliwość. Zwłaszcza Pamela Anderson zaskakuje swoją rolą, bo oglądając ją na ekranie nie ma wątpliwości, że ona doskonale wie kim jest jej bohaterka, co czuje i dlaczego. Ponownie to łatwo byłoby przerysować, ale Anderson jest najlepsza w małych scenach, tam, gdzie nie trzeba grać bardzo wysoko. Ja wiem, że to zabrzmi paradoksalnie, ale mam wrażenie, że Meryl Streep już by tak nie umiała zagrać.
Gia Coppola ma szczęście jako członkini wielkiego klanu twórców filmowych, ma te wszystkie telefony do odpowiednich osób w kajeciku. Dzięki temu ten kameralny film, po którym widać pięć złotych budżetu, mógł stać się produkcją, w której widzimy wiele znanych twarzy. Jednocześnie wciąż to opowieść prosta, zbudowana na kilku kluczowych scenach, pozbawiona jakichś drastycznych momentów czy plot twistów. Ale to się sprawdza, zwłaszcza jeśli dodamy do tego niepewnego życia zmęczonych ludzi charakterystyczne palące słońce i tą kontrastującą perspektywę Las Vegas, które jest jednocześnie niezwykle luksusowe, ale też wciąż odrzucające wszystko co już niemodne. Miejsca o których człowiek śnił, mogą się przez noc zamienić w stertę gruzu. To wiecznie podążająca za grzechem i marzeniem stolica ludzkiego szczęścia i rozpaczy. Wszystko składa się na porządny film z bardzo dobrą główną rolą. I warto go zobaczyć. Chociażby po to by przez chwilę zastanowić się nad tym, ile doskonałych aktorek straciliśmy, bo były zbyt piękne byśmy mogli je naprawdę zobaczyć.
Ps: W Polsce właśnie trwa dyskusja o przywróceniu emerytur dla tancerzy zawodowych. Mam poczucie, że ludzie, którzy uważają, że to fanaberia powinni zobaczyć ten film, bo on doskonale opowiada co właściwie się dzieje, kiedy mamy zabierający całą energię zawód, którego nie można wykonywać całe życie.