"Miłość, śmierć i roboty" wracają z 4. sezonem. Sprawdzamy, które odcinki są najlepsze – recenzja
Na platformę Netflix zawitały nowe odcinki antologii animacji od Tima... The post "Miłość, śmierć i roboty" wracają z 4. sezonem. Sprawdzamy, które odcinki są najlepsze – recenzja appeared first on Serialowa.

Na platformę Netflix zawitały nowe odcinki antologii animacji od Tima Millera i Davida Finchera. Jak wypada 4. sezon serialu „Miłość, śmierć i roboty”? Czy możemy mówić o kolejnym podniesieniu poprzeczki?
Nie byłoby takich serialowych eksperymentów, jak debiutująca w tamtym roku antologia „Ukryty poziom” od Prime Video czy świetne „Gwiezdne wojny: Wizje„, gdyby Netflix nie ustanowił w 2019 roku precedensu pod postacią serialu „Miłość, śmierć i roboty„. Tamtą oryginalną antologią animowanych shortów dla dorosłych streamer zademonstrował, jak wiele da się osiągnąć w obrębie współczesnej animacji, gdy twórcom pozwoli się popuścić wodze fantazji i dać nura w miriady swoich fikcyjnych światów. Jak udał się sezon 4? Widziałem już całość – i to samo polecam wam.
Miłość, śmierć i roboty sezon 4 – hit Netfliksa powraca
Na początek jeszcze słówko o 1. sezonie. Warto bowiem dodać, że choć w 2019 roku Netflix zrobił niemałą furorę, pokazując debiutanckie „Miłość, śmierć i roboty”, serial był wtedy osiągnięciem przede wszystkim na poziomie oprawy i koncepcji. W parze z obrazami – dosadnymi i porywającymi – rzadko szły historie, które nadążały za nimi pod względem treści. Był to swego rodzaju zestaw zajawek – z filozoficznym zacięciem i potencjałem na zacną głębię, której w tak krótkim wydaniu nie udało się poszukać. Od tej pory serial dostał dwie następne odsłony, z których – na szczęście – każda okazała się lepsza od poprzedniej.
4. sezon „Miłości śmierci i robotów” jest odstępstwem od tej tendencji, bo na sukces poprzedniej serii odpowiada pakietem całkiem zbliżonych motywów, „sajfajowych” konwencji i estetyk. Czy to źle? Absolutnie nie. Zbyt znajomo? To już bardziej – acz i tu nie ma na co narzekać. 10 nowych odcinków „Miłości, śmierci i robotów” to w znacznej większości po prostu kapitalna zabawa: znów wizualnie odjechana, różnorodna, wypakowana gwiazdorskimi nazwiskami i spełniona pod względem narracyjnym. Jest tu też parę odcinków, które śmiało można postawić pośród najlepszych odsłon cyklu.
Miłość, śmierć i roboty sezon 4 – o czym są nowe odcinki?
Na początek wymieńmy może te najsłabsze, bo jak zawsze w „Miłości, śmierci i robotach” (i jak w każdej antologii) są tu i takie odcinki, które obejrzycie raz i z przyjemnością pozwolicie Netfliksowi na ekspresowe odliczanie do kolejnego. Wśród nich jest np. sympatyczny, ale nie zapadający w pamięć dziewięciominutowy short (są w tym sezonie krótsze) pt. „Ta inna duża rzecz” o kocie śniącym o zgładzeniu ludzkość, któremu brak do tego przeciwstawnych kciuków. Jest i schematyczne, gdyby nie parę brutalniejszych twistów, „Spider Rose” od Blur Studio, w którym wracamy do cyberpunkowego uniwersum z „Roju”, odcinka 3. sezonu.
Kiedy indziej – w istocie na samym początku sezonu – reżyser David Fincher proponuje animowaną ilustrację do słynnego koncertu Red Hot Chilli Pepper w Slane Castle w 2003 roku. I samą kapelę, i irlandzką widownię pokazano tu jako zwisające na sznurkach marionetki, podrygiwane do ruchu jakby przez same brzmienia funkowego singla z albumu „By the Way”. Pomysł bardzo ciekawy – a samą formą Fincher pomrugał sam do siebie, bo przecież zaczynał w latach 80. od kręcenia teledysków – ale jest to raczej fajny dodatek do antologii, aniżeli jej pełna odsłona.
Wrótce potem „Miłość, śmierć i roboty” wręcza też swoisty sequel „Nocy minitrupów”, którą w 3. sezonie nabijano się z kina grozy, pokazując ludzkość, która własną, piskliwą marnością sprowadza na siebie apokalipsę. Tym razem bliźniacza forma – efekt miniaturowej makiety uzyskany techniką tilt-shift – zostaje przeniesiona na drwiny z równie fatalnego scenariusza, tylko w klimatach katastrof z kina science fiction (zaczyna się od lądowania przyjaznych ufoludków, a kończy… cóż, kto widział „jedynkę”, ten może się spodziewać).
Miłość, śmierć i roboty sezon 4 – które odcinki najlepsze?
Podobnie jak w przypadku wcześniejszych sezonów, twórcy „Miłości, śmierci i robotów” szukają inspiracji wśród dzieł mało znanych pisarzy science fiction – są tu m.in. adaptacje opowiadań Johna Scalziego czy Marka Laidlawa, współtwórcy gier „Half-Life”. Pracy tego drugiego autora 4. sezon antologii zawdzięcza najlepszą odsłonę – dwuwymiarową animację „Chłopcy z rewiru” z głosowymi kreacjami Johna Boyegi („Sklonowali Tyrone’a”) i Rahula Kohliego („Nocna msza”).
Przeciekawa od strony oprawy, w której zagięta kreska w stylu z „Primala” krzyżuje się ze spaloną kolorystyką rodem z teledysku „Feels Like Summer” Childish Gambino, animacja wyobraża następny świat postapo. Nadprzyrodzeni hersztowie ulicznych gangów walczą tu o swoje dzielnice z istotami, które przedarły się na Ziemię przez tajemnicze pęknięcia w rzeczywistości. Odcinek, reżyserowany przez nagrodzonego już statuetką Emmy za pracę przy antologii Roberta Valleya, idealnie uwidacznia talent „Miłości, śmierci i robotów” do splatania czytelnych metafor z wyborną gatunkową rozrywką (swoją drogą, oryginalne opowiadanie przeczytacie w oryginale tutaj – warto!).
Podobnie bezbłędnie wypada druga wycieczka do tradycyjnej animacji – przepięknie narysowany odcinek „Zeke i religia” łączący rozmyślania nad wiarą z drugowojenną pulpą grozy w klimatach komiksów Mike’a Mignoli. Szalenie krwawa historia z nazistami przywołującymi demony w normandzkiej katederze pochodzi z opowiadania Johna McNichola i wydaje się najbardziej kompletnym odcinkiem 4. sezonu – ramię w ramię z „Chłopcami z rewiru” zasługuje też na własną serię. Kontynuując zacięcie antologii, by w miniaturowych fabułach poruszać tematy największe, na styku religii i ludzkich przywar zasadza się i „Golgota” – utrzymana w konwencji hybrydy live action i animacji parabola z Rhysem Darbym („Nasza bandera znaczy śmierć”) w roli pechowego pastora stającego oko w oko z obcą cywilizacją.
Udają się i mniej typowe dla antologii wątki, np. pocięty na minirozdziały odcinek, w którym zerkamy na „sekretne życie” sprzętów codziennego użytku. Personifikowane utensylia – termostat, szczoteczka do zębów i gofrownica – kierują się wprost do kamery i wytykają najbardziej głupawe tendencje swoich właścicieli. Inny z bohaterów konstatuje ze smutkiem, że musiał być w poprzednim życiu Stalinem, skoro koleje karmicznej sprawiedliwości zrobiły z niego inteligentny sedes. I tu, i w wielu innych odcinkach roi się od świetnych głosowych kreacji: w obsadach są m.in. Chris Parnell („Fallout”), John Oliver („Przegląd tygodnia: Wieczór z Johnem Oliverem”), Ronny Chieng („Ucieczka z Chinatown”), Amy Sedaris („Bojack Horseman”) czy Brett Goldstein („Ted Lasso”).
Co jak co, ale w kontekście animacji na Netfliksa nie można narzekać – platforma chwieje się pod naporem przeciętnych tytułów aktorskich, ale konsekwentnie serwuje fanom medium „rysowanego” kolejne powody do wydłużania subskrypcji. „Miłość śmierć i roboty” stały się pod tym względem animowanym odpowiednikiem „Black Mirror” – serialem, który nie zawsze wraca w jednolicie udanej formie, ale i tak nie sposób na niego nie czekać. I choć w obu tytułach nieraz przydaje się funkcja autoodtwarzania, znacznie częściej zerkamy przez dziurkę od klucza do światów, o których nam się nie śniło. Jak np. w pastiszowym odcinku reżyserowanym przez samego Tima Millera, w którym kosmiczne zaślubiny na orbicie Jowisza pieczętuje starcie gladiatorów z wściekłym t-rexem, albo w „Bowiem potrafi się skradać”, kostiumowej przypowiastce o kotach, poezji i Diable. To trzeba zobaczyć.
Miłość, śmierć i roboty – sezon 4 już dostępny na Netfliksie
The post "Miłość, śmierć i roboty" wracają z 4. sezonem. Sprawdzamy, które odcinki są najlepsze – recenzja appeared first on Serialowa.