Diabelnie dobry powrót? czyli o „Daredevil: Odrodzenie”

Nie było serialu Marvela (po przejęciu ich przez Disney Plus), na który czekałabym bardziej…

Apr 30, 2025 - 23:41
 0
Diabelnie dobry powrót? czyli o „Daredevil: Odrodzenie”

Nie było serialu Marvela (po przejęciu ich przez Disney Plus), na który czekałabym bardziej niż na „Daredevil: Odrodzenie”. Teraz kiedy obejrzałam już wszystkie odcinki i wiem, że wy także mieliście czas je nadrobić czas zadać sobie bardzo ważne pytanie – czy w tym Daredevilu od Disneya zostało cokolwiek z serialu, który pokochaliśmy, kiedy był częścią świata bohaterów na Netflix. Tekst zawiera niewielkie spoilery.

 

Na wstępie muszę zaznaczyć, że wiem, iż moje wspomnienia o serialu oglądanym na Netflixie są zakłamane. Mam w głowie serial niemalże idealny, który nie miał ani jednego słabszego odcinka czy wątku. Wiem, że to nie prawda. Pamiętam, że już przy drugim sezonie pojawiało się sporo głosów krytycznych a trzeci zdaniem wielu był zupełnie nie udany i podzielony na dwie nierówne części. I jasne, seriale Marvela w czasach popularności tych produkcji na Netflix miały swój wyjątkowy styl i nastrój, inny od tego, który mają seriale na Disney Plus, ale nie znaczy to, że wszystkie były udane. Powiedziałabym nawet, że mało który serial obecnie jest tak nieudany jak „Iron Fist”, zaś „Defenders” choć mieli swoje momenty nie byli produkcją, do której kiedykolwiek chciałoby mi się wracać. W każdym razie czuję się w obowiązku przypomnieć sobie (ale też nam wszystkim), że to były dobre seriale, ale nie zawsze i nie AŻ TAK dobre.

 

 

Historia Daredevila od Disney Plus jest ciekawa, bo przecież to serial, którego koncepcja kilka razy się zmieniała. Produkcja początkowo miała być zupełnie niezależna od tego co widzieliśmy na Netflix, pojawiały się nawet plotki, że ma być lżejsza i bardziej komediowa. Ostatecznie jednak po przedłużającym się (także z powodu strajków) okresie zdjęciowym dostaliśmy serial, który bardzo chce nawiązywać od tego do czego przyzwyczaił nas Netflix, ale jednocześnie, próbuje robić trochę co innego. Wychodzi… różnie. W scenariuszu wyraźnie ostały się elementy różnych pomysłów na serial, co sprawia, że całość bywa niespójna a niektóre wątki są przycięte czy rozczarowujące.  Tak niestety bywa jak serial kręcony jest długo a gdzieś po drodze zmienia się koncepcja. Jestem bardzo ciekawa ile z tego co nie przypadło mi do gustu jest właśnie tym co zostało z wcześniejszych pomysłów na serial.

Pod wieloma względami to jest karkołomna próba powiązania tego co znamy z Netflixa z wpisaniem „Daredevil: Odrodzenie” w świat produkcji MCU, które bardzo różnią się stylistycznie od tego co robiono dekadę temu. Twórcy wprowadzają postaci i wątki, które znamy z innych produkcji. Powraca Frank Castle jako Punisher, powracają znajomi Matta z firmy adwokackiej, pojawia się nie tylko sam Fisk ale też Vanessa, jego żona i wspólniczka w przestępczych przekrętach. Niektóre wątki, zwłaszcza te dotyczące Kingpina są łatwiejsze do zrozumienia, gdy widzieliśmy „Echo” czy „Hawkeye” ale jeśli nie znamy tych produkcji też zrozumiemy co się dzieje. Jasne, lepiej wiedzieć co się działo z bohaterem wcześniej, ale nie wpadniemy w poczucie, że to ktoś nam zupełnie obcy. Z kolei pojawianie się Daredevila w „She-Hulk” można zupełnie zignorować, bo wyraźnie tamto cameo było powiązane z zupełnie inną wizją tego serialu.

 

Z jednej strony, wracamy do tego świata, który zostawiliśmy, kiedy ostatnim razem widzieliśmy się z Mattem Murdockiem. Nie wyjeżdżamy z Nowego Jorku, nie opuszczamy niebezpiecznych dzielnic. Matt wciąż praktykuje jako prawnik biorący na siebie sprawy z urzędu, na których z pewnością nie da się zarobić. Wciąż ma problemy finansowe, wciąż wszyscy mu powtarzają, że jego podejście do klientów kiedyś go wykończy. Matt oczywiście ma mnóstwo wyrzutów sumienia i skomplikowane relacje romantyczne, bo bez nich nie jest w stanie przetrwać. Z drugiej strony to świat już nieco inny. Zamaskowani obrońcy są codziennością i niektórzy postrzegają ich nawet jako zagrożenie. Winston Fisk nie chce już tylko zakulisowo rządzić miastem jako mafioso tylko decyduje się na skuteczną kampanię wyborczą i zostaje burmistrzem. Przemoc nie jest tu już gangsterskimi porachunkami, tylko dostaje nową zinstytucjonalizowaną twarz. Po co ci wynajęte zbiry jak można zrobić specjalny, działający poza prawem wydział policji.

Kilka pomysłów wychodzi w serialu doskonale. Sam wątek Winstona Fiska, który korzysta z niepokojów (częściowo sam je nakręca) by przejmować coraz więcej władzy i nie przejmować się sądami, wypada fantastycznie. To wątek tym lepszy im bardziej staje się oczywiste, że głównymi motywacjami jest tu nie tyle chęć zdobycia władzy to po prostu chciwość. Uwielbiam, kiedy twórcy serialowi przypominają nam, że motywacje bohaterów nie muszą być bardzo skomplikowane by były autentycznie złe. Choć oczywiście w przypadku Fiska, zawsze jest jeszcze jego miłość do Vanessy. Oboje są cudownie siebie warci i podziwiam to, że twórcy nie dają im żadnej pozytywnej cechy. Dwie bardzo złe osoby, które się kochają, a czasem wzajemnie sobie manipulują. Biada każdemu kto wsadzi palce między te drzwi, bo tu nie ma miejsca na żaden dobre zakończenie.

 

Bardzo podobał mi się wątek procesu, w którym oskarżonego Matt broni przed miejską policją. Miałam poczucie, że to sprawa nie do wygrania, że skorumpowany policjant zawsze ma przewagę. Napięcie jakie czułam oglądając odcinek z procesu, było większe niż przy jakiejkolwiek walce wręcz w tym sezonie. Jednocześnie miałam poczucie, że twórcy dość dobrze pokazują jak trudno wybronić się w procesie, gdzie po jednej stronie staje człowiek z mniejszości a po drugiej przedstawiciele policji. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie agresja wobec policjantów uważana jest za wyjątkowo duże przekroczenie. W tym wątku najlepiej wybrzmiało to co zawsze lubię w postaci Daredevila, że czasem najtrudniejsze walki toczy on na sali sądowej.

Niestety, jak wspomniałam, sporo jest wątków, które przynoszą spore rozczarowanie. Zacznę od takiej drobnostki – mamy tu rozpisany na cały sezon wątek romantyczny pomiędzy Mattem a Heather Glenn. Rozumiem, że to postać wyciągnięta z komiksów, ale w serialu dwójka bohaterów a także dwójka aktorów ma taką chemię jak lodówka z tosterem. Niemal od początku miałam poczucie, że nie tylko nie za bardzo mają na te związek czas, ale też, że niekoniecznie za sobą przepadają. To dość irytujące, kiedy serial każe ci się troszczyć o relacje bohaterów, podczas kiedy na ekranie nie widzisz tych emocji, które teoretycznie nimi targają. Nie jest to kluczowy wątek sezonu ale wyjątkowo mnie męczył.

Dużo większy problem mam z wątkiem Muse. Początkowo wydaje się, że to będzie główny przeciwnik Daredevila w tym sezonie. Przez kilka odcinków naprawdę doskonale wychodzi budowanie napięcia i poczucia, że będzie to niesamowite starcie a ostatecznie… wychodzi coś bardzo przeciętnego, tak jakby twórcy stracili zainteresowanie wątkiem. Z resztą w ogóle miałam wrażenie, że ten sezon powtarza różne zabiegi, które znamy z serialu Netflixa, ale nie zawsze robi to w sposób przemyślany. Doskonałym przykładem był odcinek, w którym Matt zostaje jednym z zakładników w banku. Cały odcinek ma taki trochę vibe tego „bottle episode” z pierwszego sezonu „Daredevila”, który też cały rozgrywał się w jednym miejscu. Problem w tym, że w pierwszym sezonie taki wyhamowujący na chwilę akcję odcinek był nam potrzebny, bo dostaliśmy cały sezon na raz i byliśmy już trochę zmęczeni. Oglądając serial z odcinkami wypuszczanymi tydzień po tygodniu niekoniecznie potrzebujemy tego oddechu. Przyznam też, że nieco mnie zmęczyły już powtarzane co sezon walki bohatera w wąskich pomieszczeniach, mam wrażenie, że robi to z każdym powtórzeniem coraz mniejsze wrażenie.

 

Ponarzekałam trochę, ale w sumie jestem po tym sezonie zadowolona. To nie jest Daredevil od Netflixa, ale wciąż, to jest mój ukochany bohater ze świata Marvela. Wciąż doskonale gra go Charlie Cox (naprawdę już nie jestem sobie w stanie wyobrazić nikogo innego w tej roli) i wciąż jego sceny z Vincentem D’Onofrio są sercem tego serialu. Jasne nie wszystko mi się spodobało (uważam pierwsze piętnaście minut, pierwszego odcinka za najsłabsze w całym sezonie, łącznie z dramatycznym rozwojem akcji) ale wciąż są elementy, które przypominają mi jak cudownie było oglądać tą dekadę temu (Tak właśnie sprawdziłam, to już dziesięć lat!) jak mój ulubiony bohater ożywa w serialu. Co więcej jestem pewna, że chętnie obejrzę drugi sezon „Daredevila” od Disneya i jest tam całkiem sporo do rozwinięcia, bo nie ukrywam – wiele wątków jest irytująco otwartych. W każdym razie, nie jest to serial, który mógłby się sam z siebie stać kultowym, ale biorąc pod uwagę, że kilka lat temu pożegnałam się z wizją, że jeszcze kiedykolwiek zobaczę tego Daredevila jestem zadowolona z tego, że ogląda się całkiem miło. Nie spodziewałam się, że będę jeszcze kiedykolwiek w życiu miała tą przyjemność i to jest chyba dla mnie najważniejsze.