Blue Screen of Death / Na zaginionych ziemiach

– Panie producencie, możemy mieć "Mad Maksa" w domu? – Nie, mamy już "Mad Maksa" w domu "Mad Maks" w domu: "Na zaginionych ziemiach" (kurtyna) Korzystanie z tego mema w 2025 roku jest strzałem w stopę. Na przestrzeni kilku lat został przecież przez internet przeżuty i wypluty. Trendy w sieci prędko przemijają – w kinie tylko trochę wolniej. "Na zaginionych ziemiach" jest właśnie jak ten mem:

May 9, 2025 - 14:40
 0
Blue Screen of Death / Na zaginionych ziemiach
– Panie producencie, możemy mieć "Mad Maksa" w domu? – Nie, mamy już "Mad Maksa" w domu "Mad Maks" w domu: "Na zaginionych ziemiach" (kurtyna) Korzystanie z tego mema w 2025 roku jest strzałem w stopę. Na przestrzeni kilku lat został przecież przez internet przeżuty i wypluty. Trendy w sieci prędko przemijają – w kinie tylko trochę wolniej. "Na zaginionych ziemiach" jest właśnie jak ten mem: zwietrzałe. Dwie dekady temu koniunktura sprzyjała pulpowym, fantastycznym akcyjniakom, takim jak "Pitch Black", "Underworld" czy też "Doom". Wtedy kolejna konfekcja Paula W. S. Andersona uszłaby w tłoku. Dziś jest anachronicznym koszmarkiem twórcy, który tkwi w przekonaniu, że od czasu "Resident Evil" kino się zasadniczo nie zmieniło. "Na zaginionych ziemiach" miało marketingowy potencjał, w końcu firmowali je Dave Bautista i George R. R. Martin, kolejno: odtwórca głównej roli oraz autor literackiego pierwowzoru. Przeciwwagę stanowili jednak sam Anderson i Milla Jovovich – z takim obciążeniem trudno utrzymać się na powierzchni; film szorował dno box office’u. W Polsce, mimo że nakręcono go w podkrakowskim Alvernia Studios, a epizod zagrał Sebastian Stankiewicz, nawet nie trafił do kin. Kiedyś takie produkcje opatrywano etykietą direct-to-video, dziś przepadają na streamingach. W otwierającej scenie filmu rosły wychowanek Zaginionych Ziem Boyce (Dave Bautista) spogląda w obiektyw i ostrzega widza, że jest to historia dla osób o mocnych nerwach, co więcej: nie ma w niej miejsca na szczęśliwe zakończenie. Im dalej w opowieść, tym łatwiej poczuć się wykiwanym, bowiem, gdy emocje sięgają zenitu, są nie większe niż na grzybobraniu, a przestrzeń dla happy endu i tak się znalazła. To niejedyne niedotrzymane obietnice Andersona. Reżyser zapowiadał technologiczny przełom. Krajobraz Zaginionych Ziem generowano w czasie rzeczywistym za pomocą Unreal Engine 5. Dzięki temu paradujący na tle blue boksu aktorzy mieli płynnie wtopić się w cyfrowy świat. Niestety trudno o taki efekt, kiedy otoczenie bohaterów jest nieostre, nieczytelne i nieuporządkowane. Można powiedzieć, że po latach spędzonych z serią "Resident Evil" Anderson przesiąknął estetyką gier wideo. Szkoda tylko, że "Na zaginionych ziemiach" nie przypomina współczesnych przebojów, lecz upodabnia się do tytułów z czasu PlayStation 3. Unreal Engine miało umożliwić pieczołowite odwzorowanie warunków świetlnych; filmowcy mogli do woli pozycjonować wirtualne słońce oraz dostosowywać refleksy do położenia kamery. "Na zaginionych ziemiach" trudno dostrzec cudowne możliwości silnika, ponieważ Anderson przesłania je furą efektów. Wszędobylskie rozbłyski, flary i mgła przywodzą na myśl eksperymenty Zacka Snydera w "Rebel Moon". Oba tytuły łączy zresztą znacznie więcej niż "awangardowe" spojrzenie na oświetlenie: na przykład ograniczona gama barw. Mimo to szarobure światy Snydera nietrudno rozróżnić – lokacje Andersona niekoniecznie. Bohaterowie mijają kruszejące kominy elektrowni atomowych, płonące szyby naftowe i połacie wyjałowionej ziemi, jednak finalnie Zaginione Ziemie zlewają się w bezkształtną masę. Reżyser zapewne zdawał sobie z tego sprawę, skoro postanowił co rusz przypominać o położeniu Boyce’a, nanosząc je na pojawiającą się na ekranie mapę. Ciekawszy od krajobrazu Zaginionych Ziem jest ich status. Tytułowa kraina mieści się na Ziemi po zagładzie, gdzie nieliczni ocalali żyją w enklawie rządzonej twardą ręką przez Wszechwładcę. Mieszkańcy spędzają dni w kamieniołomie, będąc zaledwie pionkami przesuwanymi przez wierchuszkę: koronę i kościół. Ten stan rzeczy nieoczekiwanie zmienia wiedźma Gray Alys (Milla Jovovich), która buntuje się przeciw krzyżowcom, stając się wzorem i symbolem oporu. Czarownicy nie interesuje przewodzenie rewolcie – akt nieposłuszeństwa był dla niej sposobem na ratowanie własnej skóry. Alys żyje samotnie, odwiedzana wyłącznie przez interesantów. Wskutek klątwy zmuszona jest spełnić życzenie każdego, kto zwróci się do niej o pomoc; w ten sposób trafia na żonę Wszechwładcy Melange (Amara Okereke), która pragnie zostać zmiennokształtną. Aby wyjść naprzeciw marzeniom władczyni, wiedźma musi udać się na skraj Zaginionych Ziem i ubić wilkołaka. Pomóc jej w tym może tylko człowiek, znający pustkowia jak własną kieszeń – Boyce. Na podstawie tego opisu łatwo wskazać gatunkowe inspiracje stojące za "Na zaginionych ziemiach". Anderson czerpie garściami z klasyki postapo, w tym, co oczywiste, z "Mad Maksa". Dość powiedzieć, że inkwizytorzy ścigający Alys poruszają się naszpikowaną kolcami lokomotywą i są nie mniej obłąkani niż siepacze Wiecznego Joego (choć wyglądem bliżej im do zabójczych duchownych z "Księdza" Scotta Stewarta). Ojciec sukcesu "Resident Evil" nie ogranicza się jednak do małpowania George’a Millera – równie chętnie korzysta z ikonografii westernu, elementów horroru i fantasy. W tym zestawieniu "Na zaginionych ziemiach" być może nawet bliżej do "Mrocznej wieży" Kinga. Idąc dalej ścieżką gatunkowych tropów, można stwierdzić, że Anderson mierzy się z politycznym thrillerem; w końcu w tle wyprawy Boyce’a i Alys rozgrywa się walka o władzę między prawą ręką Wszechwładcy, ambitną Melange a zwierzchnikiem kościoła. Jak na utwór na podstawie prozy Martina przystało – na dworze królewskim równie ważne, co spiski i knowania, są romanse. Bohaterem tych drugich jest oczywiście Boyce, do którego kobiety Zaginionych Ziem lgną jak muchy do miodu. Jeżeli zastanawiacie się, jak Andersonowi udało się wszystkie te konwencje połączyć, odpowiadam: nie udało się. To jeden z tych filmów, gdzie osiołkowi w żłoby dano. Reżyser nie jest w stanie (może nawet nie ma ochoty) zdecydować, czy woli bawić się kinem i pławić w kiczu oraz absurdzie, czy też opowiedzieć rzetelną przygodową historię. "Na zaginionych ziemiach" jest filmem chaotycznym, w którym rozliczne wątki zostały zasygnalizowane, lecz żaden nie doczekał się interesującego rozwinięcia, a co dopiero satysfakcjonującej puenty. Postaci tymczasem to wycinanki, których motywacje uzasadnia nie tyle fabuła, ile gatunkowy archetyp. Anderson postanowił po prostu zakpić z publiczności. Szkoda tylko, że jest to bezbek jeszcze gorszy od mema z początku recenzji.