INDIANA JONES I ARTEFAKT PRZEZNACZENIA. Czy to się w ogóle mogło udać?
Po „Królestwie kryształowej czaszki” wydawało się, że nie ma szans na kolejną kinową przygodę doktora Jonesa, choć od czasu do czasu przebąkiwano o niej tu i tam. Wreszcie, w 2016 roku, gruchnęła wieść o planowanej realizacji piątego ogniwa serii. Różne perturbacje scenariuszowe, a później pandemiczne powodowały kolejne przesunięcia daty premiery, ale w końcu Indiana pojawił się […]

Po „Królestwie kryształowej czaszki” wydawało się, że nie ma szans na kolejną kinową przygodę doktora Jonesa, choć od czasu do czasu przebąkiwano o niej tu i tam. Wreszcie, w 2016 roku, gruchnęła wieść o planowanej realizacji piątego ogniwa serii. Różne perturbacje scenariuszowe, a później pandemiczne powodowały kolejne przesunięcia daty premiery, ale w końcu Indiana pojawił się znów w kinach. Z osiemdziesięciolatkiem w roli głównej, bez Spielberga na fotelu reżysera. Czy to się w ogóle mogło udać?
Fabularnie film dzieli się na dwie części. Zgodnie z tradycją cyklu, najpierw mamy prolog, który rozgrywa się w 1944 roku i prezentuje jedną z wojennych przygód Indy’ego (z cyfrowo odmłodzonym Harrisonem Fordem), a następnie przeskakujemy do 1969, kiedy rozpoczyna się właściwa fabuła. Wydarzenia z lat czterdziestych są bezpośrednio powiązane z wątkiem „współczesnym”. W pierwszych minutach twórcy pokazali doktora Jonesa w szczycie formy, lejącego nazistów po pyskach aż miło. Natomiast pod koniec lat sześćdziesiątych mamy przechodzącego na emeryturę, żyjącego przeszłością mężczyznę, którego świat dawno przegonił. Przynajmniej do czasu, gdy odwiedzi go córka dawnego przyjaciela, Helena (Phoebe Waller-Bridge), a Przygoda kolejny raz wezwie swojego najwierniejszego adepta.
„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” jest bezsprzecznie „najcięższym” filmem w cyklu. To wprawdzie wciąż eskapistyczna przygodówka, pełna bijatyk i pościgów (choć te zostały upchnięte w pierwszej połowie filmu, więc w drugiej występuje problem z tempem), ale scenarzyści postanowili tym razem dodać doktorowi Jonesowi również nieco bardziej ludzką stronę. Niestety poszli z tym trochę za daleko. Fabularny punkt wyjścia, a zwłaszcza jeden element związany z prywatnym życiem bohatera jest kompletnie chybiony, przez co całość zostaje utopiona w niepotrzebnej w takim kinie goryczy. Perypetie Indy’ego są przecież lekką rozrywką służącą rozluźnieniu i takie sztuczne i w gruncie rzeczy „tanie” próby nadania bohaterowi głębi tylko całości szkodzą. To mój największy zarzut do filmu, odbierający sporo frajdy ze śledzenia fabuły.
Drugim niezwykle istotnym problemem jest nie do końca udany character arc bohatera (czyli droga, którą ten przebywa w trakcie historii – zgodnie z regułami sztuki, protagonista na początku filmu powinien znajdować się w innym charakterologicznie miejscu niż pod koniec). Reżyser wiele razy podkreślał w wywiadach, że zamysł na fabułę był prosty: po pokazaniu Indiany w jego „prime time” w prologu, dostajemy zmęczonego życiem faceta, który, zniechęcony i przygnieciony ciężarem lat, niczego już nie oczekuje. Ale w trakcie Przygody stopniowo odzyskuje swoje DNA awanturnika, by pod koniec znów stać się tym Indym, którego publiczność kocha. I ta przemiana właściwie tu nie zachodzi, bardzo brakuje sceny, w której Jones pokazuje swoją „bohaterskość”. Wręcz przeciwnie, w finale to on musi zostać uratowany przez kogoś innego, bo sam już nie wierzy w siebie ani w to, że jest jeszcze komukolwiek potrzebny. Wprawdzie ostatnie ujęcie, tuż przed napisami końcowymi sugeruje, że dr Jones jest gotowy na kolejną przygodę, ale to o wiele za mało. Główny zamysł filmu niestety Mangoldowi nie wyszedł.
Doskonale udało się za to wkomponowanie w fabułę wieku Forda. Choć Jones wciąż jest awanturnikiem, wyraźnie widać, że siły już nie te. Momentami wydaje się on wręcz kruchy. Nadal rozdaje ciosy, a także aktywnie uczestniczy w pościgach i bijatykach, jednak wszystko podano w taki sposób, że, biorąc naturalnie pod uwagę z jakim kinem mamy do czynienia, jesteśmy w stanie uwierzyć w to, co widzimy na ekranie.
Każda z dotychczasowych części eksplorowała inną niszę kulturową. Również w „piątce” dochowano tradycji i artefakt ma tym razem związek ze starożytną Grecją. I tak jak zawsze, całość stanowi mieszankę faktów oraz pewnej dawki fantastyki. Jeśli o tę drugą sprawę chodzi, scenarzyści docisnęli pedał gazu do podłogi. Ostatni akt albo kupuje się w całości, albo wcale. Mnie przypadł do gustu, ponieważ doskonale pasuje do stylistyki filmów klasy B, z których wywodzi się cykl o przygodach Indy’ego. Trzeba tylko dać się ponieść fantazji. Troszeczkę rozczarowuje rozwiązanie wątku głównego antagonisty Vollera (doskonały jak zawsze Mads Mikkelsen). Przed finałem przydałaby się też jeszcze jedna dynamiczna scena, bo całość trochę traci tempo.
Reżyser i współscenarzysta James Mangold sprawnie prowadzi bohaterów z jednej lokacji do drugiej, ale w każdym momencie widać, że to nie Spielberg. Nie czuć tej lekkości, nie ma charakterystycznej zabawy kinem. Nie zawodzi natomiast John Williams, choć soundtracki z poprzednich części wydają się bardziej wyraziste. Generalnie, ostatnia odsłona cyklu (a przynajmniej ostatnia z Harrisonem Fordem) to solidna, niepozbawiona wad przygodówka, bardzo mocno ustępująca oryginalnej trylogii, z kilkoma emocjonalnymi momentami. Miło było też zobaczyć powrót Sallaha (John Rhys-Davies).
Samo zakończenie natomiast wydaje się nieco oderwane od całej reszty, droga do niego powinna być lepiej wpleciona w fabułę. Finałowe ujęcie jest za to całkiem pomysłowe i stanowi miłe mrugnięcie okiem do widza. Tak więc, bywaj, Indy. Świetnie, że jeszcze raz wpadłeś. Szkoda, że twoja ostatnia ekranowa przygoda zawiera tyle niepotrzebnej goryczy, a obowiązkowy w takim kinie happy end staje się przez to słodko gorzki. Niezupełnie tego oczekiwałem po zakończeniu kariery doktora Henry’ego Jonesa Waltona Juniora.