PRESENCE. Horror z perspektywy ducha
Mało kto dzisiaj o tym pamięta, ale przygoda Stevena Soderbergha z kinem rozpoczęła się mniej więcej w tym samym czasie, co Quentina Tarantino. Obaj zdobyli Złote Palmy jako młodzi twórcy posiadający w swoim dorobku 1 bądź 2 filmy. Soderbergh dokonał tego w wieku 26 lat, za sprawą Seksu, kłamstw i kaset wideo; Tarantino jako 31-latek, […]

Mało kto dzisiaj o tym pamięta, ale przygoda Stevena Soderbergha z kinem rozpoczęła się mniej więcej w tym samym czasie, co Quentina Tarantino. Obaj zdobyli Złote Palmy jako młodzi twórcy posiadający w swoim dorobku 1 bądź 2 filmy. Soderbergh dokonał tego w wieku 26 lat, za sprawą Seksu, kłamstw i kaset wideo; Tarantino jako 31-latek, kręcąc w 1994 roku Pulp Fiction. Obaj związali się z Miramaxem braci Weinsteinów, obaj postrzegani byli jako cudowne dzieci amerykańskiego kina niezależnego – wiązano z nimi ogromne nadzieje, wróżono im wielkie kariery. Ich losy potoczyły się jednak diametralnie inaczej.
W dużym uproszczeniu można by powiedzieć, że Tarantino postawił na jakość, a Soderbergh na ilość. W czasie, w którym autor Wściekłych psów wypuścił do kin zaledwie 9 filmów, reżyser Traffic wyrzucił z siebie 37 pełnych metraży (liczba niebagatelna, a przecież wciąż rośnie). Tarantino szybko odnalazł swoją formułę na kino: cięte dialogi, przemoc i czarny humor stały się jego znakami rozpoznawczymi. Soderbergha rozgryźć tak łatwo się nie da. Jego filmografia to prawdziwe pomieszanie z poplątaniem: blockbustery kręcone dla wielkich wytwórni i skromne produkcje realizowane za grosze, oscarowe hity i twory zapomniane przez Boga i ludzi, podejrzane konszachty z platformami streamingowymi i filmy nagrywane iPhonem. Jeżeli coś twórczość Amerykanina spaja, to chyba tylko stała potrzeba eksperymentu, przekładająca się na – bądźmy uczciwi – bardzo różne efekty artystyczne. Przy takim tempie pracy nie może być zresztą inaczej: raz jest lepiej, a raz gorzej. Szczęśliwie, Presence należy do tej pierwszej kategorii.
Nowy film Soderbergha zareklamować bardzo łatwo; wystarczy jedno określenie: horror z perspektywy ducha. Przez 85 minut kamera, prowadzona ręką samego reżysera, imituje to, co widzi znajdująca się w domostwie zjawa. Zmora płynnie przemieszcza się między pomieszczeniami, podglądając codzienne aktywności domowników. A jest co i kogo podglądać. Do eleganckiego domu wprowadza się bowiem czteroosobowa rodzina o wyjątkowo burzliwych relacjach. Małżeństwo Rebeki (Lucy Liu) i Chrisa (Chris Sullivan) wisi na włosku – wrażliwy brodacz zaczyna mieć dość apodyktycznej businesswoman, rozstawiającej wszystkich po kątach. Rozpieszczonemu przez matkę Tylerowi (Eddy Maday) nie brakuje co prawda sukcesów sportowych, ale empatii już tak, zwłaszcza w stosunku do siostry. Jest wreszcie i Chloe (Callina Liang), wycofana nastolatka, obarczona bardzo świeżą traumą – zaledwie parę tygodni wcześniej jej najlepsza przyjaciółka została znaleziona martwa, z wysokim stężeniem narkotyków we krwi. To właśnie Chloe jako pierwsza – i bardzo długo jedyna – zauważa, a właściwie przeczuwa istnienie ducha. Kierowana instynktem, postanawia spróbować się z nim skontaktować.
Tożsamości zjawy domyślić można się już po pierwszych kilkunastu minutach – w tym aspekcie Soderbergh nie przygotował dla nas niespodzianki. Jeżeli Presence czymś zaskakuje to melancholijną atmosferą, ostentacyjnym odwróceniem się od schematów klasycznych opowieści o duchach i nawiedzonych domach. To horror w takim sensie, w jakim horrorem było Ghost Story Davida Lowery’ego. Zjawa pełni tutaj zresztą bliźniaczą funkcję – obserwatora posiadającego dość ograniczony wpływ na rzeczywistość; voyera doskonałego, bo niewidzialnego, a zatem nieobarczonego ryzykiem dekonspiracji. Największą frajdę odbiorczą sprawia, wpisane w istotę kina, podglądactwo – gładko wchodzimy w „skórę” ducha, spoglądając na świat jego wszędobylskimi „oczami”. Narracja jest wybitnie fragmentaryczna: otrzymujemy jedynie kawałki scen, często wyrwane z kontekstu, porozsypywane niczym puzzle. „Duchy nie postrzegają rzeczywistości linearnie, przez pryzmat czasu i przestrzeni” – wyjaśnia w pewnym momencie zaproszone do domu medium, uzasadniając mimochodem wymyślne zabiegi formalne. Naszym zadaniem jest rekonstrukcja relacji między bohaterami, wypełnienie białych plam, a w końcu rozwiązanie zagadki – w ostatnim akcie film skręca bowiem bardzo wyraźnie w stronę thrillera/kryminału, jak gdyby sprzeciwiając się samemu sobie. Do głosu dochodzi gatunkowy rodowód scenarzysty – Davida Koeppa, stałego współpracownika De Palmy czy Spielberga. Szkoda, bo Presence zdecydowanie najlepsze jest wtedy, kiedy drwi sobie z naszych oczekiwań i przyzwyczajeń, pozując na bezkompromisowy arthouse.
Ostatecznie film Soderbergha należy zaliczyć do udanych z jednej, bardzo prostej przyczyny: Amerykanin potrafi zrobić sensowny użytek z pierwszoosobowej perspektywy. Dla wielu twórców podobny eksperyment był jak pocałunek śmierci. Po raz pierwszy na skalę pełnego metrażu zastosował go Robert Montgomery w kryminale Lady in the Lake – półtorej godziny z perspektywy Philippe Marlowe’a przerosło jednak możliwości ówczesnej widowni. Późniejsze próby też nie powalały na kolana: żerujący na poetyce gier komputerowych Hardcore Henry, ciekawe, ale nieco męczące Miedziaki (z równania wyłączyć należy hipnotyzujące Wkraczając w pustkę Gaspara Noė). Soderbergh wyróżnia się na tym tle, bo POV jest w jego wydaniu czymś więcej niż tylko skomplikowanym ćwiczeniem stylistycznym. To zabieg organizujący narrację filmu, przemyślany i – co najważniejsze – uzasadniony fabularnie.