LEGENDA OCHI. List miłosny do fantasy lat 80.

Debiutujący na dużym ekranie Isaiah Saxon (wcześniej przede wszystkim autor wideoklipów współpracujący m.in. z Björk) rozpoczyna swój film z wysokiego C. Po krótkim wprowadzeniu wrzuca nas w sam środek akcji, inscenizując nocne polowanie na Ochi. Samochód prowadzi Maxim (Willem Dafoe) – śmiertelnie poważny przywódca grupy łowieckiej. Z tyłu, na pace, siedzą jego podopieczni: nastolatkowie z […]

Apr 28, 2025 - 08:42
 0
LEGENDA OCHI. List miłosny do fantasy lat 80.

Debiutujący na dużym ekranie Isaiah Saxon (wcześniej przede wszystkim autor wideoklipów współpracujący m.in. z Björk) rozpoczyna swój film z wysokiego C. Po krótkim wprowadzeniu wrzuca nas w sam środek akcji, inscenizując nocne polowanie na Ochi. Samochód prowadzi Maxim (Willem Dafoe) – śmiertelnie poważny przywódca grupy łowieckiej. Z tyłu, na pace, siedzą jego podopieczni: nastolatkowie z barwami wojennymi na twarzach i bronią palną w rękach. Jest wśród nich Yuri (w tej roli znana z Błędu systemu i Nowin ze świata Helena Zengel), córka Maxima. Bohaterka jako jedyna nie jest zafascynowana wizją mordowania dzikich zwierząt: na jej twarzy ekscytacja miesza się ze strachem. „Czy zobaczymy dziś jednego?” – pyta nieśmiało swojego taty, wysiadając z pojazdu. Na przekór ideologii wpajanej przez ojca – Ochi interesują ją bardziej żywe niż martwe. Kiedy więc następnego dnia dziewczynka znajduje we wnykach rannego malucha, ofiarę wieczornej obławy, nie zastanawia się długo. Postanawia odstawić go bezpiecznie do domu.

Nie będę was okłamywał: historię tę widzieliście już wcześniej przynajmniej kilka razy. W Jak wytresować smoka Deana DeBloisa i Chrisa Sandersa, Stalowym gigancie Brada Birda, E.T. Stevena Spielberga. Schemat jest prosty i rozpoznawalny od pierwszych ujęć filmu: młody outsider bądź outsiderka nawiązuje głęboką relację z przedstawicielem innego gatunku, na przekór opresyjnemu społeczeństwu, postrzegającemu inne gatunki wyłącznie w kategoriach zagrożenia. Saxon gra znakowanymi kartami: nie ryzykuje, trzyma się sprawdzonego schematu, szyjąc swój debiut z licznych odniesień i cytatów. Ratuje go pamięć o być może najważniejszej zasadzie amerykańskiego przemysłu filmowego, wielokrotnie przywoływanej przez Blake’a Snydera w kultowej książce Uratuj kotka: „daj mi to samo, ale inaczej”.

Owo kluczowe „inaczej” zasadza się w przypadku Legendy Ochi przede wszystkim na kwestiach natury estetycznej. Skrupulatnie budowany jest tu klimat retro odsyłający do kina nowej przygody, a konkretniej do fantastyki lat 80., która rozpalała 40 lat temu serca i umysły widzów. Niekończąca się opowieść, Ciemny kryształ, Labirynt – nie trzeba czytać ani oglądać wywiadów z Saxonem, aby poczuć, że to właśnie na tego typu filmach się wychowywał. Wystawnych widowiskach sprzed epoki CGI, kiedy na planach filmowych królowali specjaliści od praktycznych efektów specjalnych, kaskaderzy i lalkarze uczący się fachu od Jima Hensona. Wszystko w Legendzie Ochi zaprojektowane zostało tak, aby jak najmocniej ewokować estetykę tych produkcji: od eleganckich, utrzymanych w nostalgicznym kluczu zdjęć Evana Prosofsky’ego, przez dopieszczoną scenografię i kostiumy, aż po wisienkę na torcie, jaką są wspaniałe, animatroniczne lalki. Co tu dużo mówić: już sam design malutkiego Ochi sprawia, że film Saxona zwyczajnie chce się pokochać. Uszate stworzonko przypomina skrzyżowanie Gizmo z Grogu, jednocześnie pozostając w pełni autonomicznymi tworem, wyróżniającym się chociażby za sprawą melodyjnego języka, jakim się posługuje. Wiele wskazuje na to, że słodziutki Ochi podzieli los swoich protoplastów i zapisze się na stałe w historii popkultury.

Interpretacja Legendy Ochi nie nastręcza większych problemów. Odnajdziemy tu mnóstwo bardzo popularnych tropów: to film o trudnej komunikacji – międzygatunkowej i międzyludzkiej – nieuzasadnionym strachu przed nieznanym, szlifowaniu własnej tożsamości, kryzysie patriarchatu, toksycznej męskości… Listę możecie uzupełnić sami. I choć nie ulega wątpliwości, że te wszystkie treści są w filmie Saxona obecne, osobiście wolę myśleć o Legendzie Ochi w kategoriach, nazwijmy to, bardziej kinofilskich. Widzieć w niej hołd, jaki niegdysiejszy widz, a dziś początkujący twórca składa filmom swojej młodości, nawiązując do nich nie tylko w oklepanej treści, ale również – i to rzecz fundamentalna – w oryginalnej formie. Kilka miesięcy temu, podczas wywiadu dotyczącego drugiej części Soku z żuka, Willem Dafoe porównał różnicę między efektami komputerowymi a efektami praktycznymi do różnicy, jaka występuje między listem miłosnym pisanym odręcznie i na komputerze. Treściowo wszystko może się zgadzać, odbiór jest jednak zupełnie inny. Nie muszę chyba dodawać, że Legenda Ochi napisana została odręcznie: wyjątkowo pięknym charakterem pisma.

Notatka na marginesie: wielka szkoda, że do polskich kin Legenda Ochi trafiła jedynie w upupionej wersji z dubbingiem; tak jakby była pierwszą lepszą produkcją familijną spod znaku Był sobie pies, a nie filmem o ponadprzeciętnych walorach artystycznych wyprodukowanym przez studio A24.