5 najlepszych seansów 2. edycji TIMELESS FILM FESTIVAL
Zawrót głowy (1958) Pierwotnie miałem w tym czasie iść na inny film, ale dobrze się stało, że wylądowałem na Hitchcocku. Powtórka Zawrotu głowy w warunkach kinowych okazała się strzałem w dziesiątkę: to zdecydowanie najbardziej przemyślany film Brytyjczyka pod względem wizualnym. Zachwycają kolory – zieleń i czerwień przewijające się konsekwentnie przez cały film – konotujące kolejno […]

Zawrót głowy (1958)
Pierwotnie miałem w tym czasie iść na inny film, ale dobrze się stało, że wylądowałem na Hitchcocku. Powtórka Zawrotu głowy w warunkach kinowych okazała się strzałem w dziesiątkę: to zdecydowanie najbardziej przemyślany film Brytyjczyka pod względem wizualnym. Zachwycają kolory – zieleń i czerwień przewijające się konsekwentnie przez cały film – konotujące kolejno sen czy też odrealnienie i niebezpieczeństwo. Zachwyca ekspresjonistyczna, na poły animowana sekwencja snu Scottiego, w której objawia się pasja Hitchcocka do eksperymentów wizualnych, wcześniej zasygnalizowana chociażby przez współpracę z Salvadorem Dalím przy produkcji Urzeczonej. Seans w sali wypełnionej po brzegi uzmysłowił mi jeszcze jedną rzecz: jak autentycznie zabawnym filmem (zabawnym w sposób subtelny i inteligentny) potrafi być momentami Zawrót głowy. Na żadnej innej projekcji festiwalowej widzowie nie wybuchali tak szczerym i niewymuszonym śmiechem, jak właśnie na filmie Hitchcocka – najgłośniejszym rechotem nagrodzone zostało ujęcie przedstawiające obraz namalowany przez nieszczęsną Midge. Jeżeli nie pamiętacie tej wybitnej sceny, to znaczy, że pora Zawrót głowy przy najbliższej okazji powtórzyć.
Monty Python i Święty Graal (1975)
Monty Python w kinie to zawsze wielka gratka, zwłaszcza dla fanów brytyjskiej grupy komików. Najlepiej doświadczać ich filmów przy pełnej sali, co rusz wybuchającej donośnym, niekontrolowanym śmiechem. Na moim seansie było co prawda najwyżej 30 osób, ale jakoś sobie poradziliśmy. Oglądanie Pythonów w kinie ma jeszcze jedną, bezsprzeczną zaletę: pozwala należycie docenić kunszt wizualny ich produkcji, często zbywany milczeniem, a widoczny zwłaszcza w przypadku Świętego Graala. Terry Jones i Terry Gilliam robią tu właściwie coś z niczego, zamieniając brytyjskie lasy i pastwiska w średniowieczne knieje za pomocą nadmiarowej ilości dymu i skrzętnie zaprojektowanych ruchów kamery. Efektem jest film zrealizowany za umowne 2 złote, trzymający się lepiej niż wiele sztucznych, wysokobudżetowych produkcji historycznych, które Święty Graal otwarcie parodiuje.
Człowiek słoń (1980)
„Film, na którym płaczą 40-letnie matki i 11-letnie, wrażliwe dziewczynki” – powiedziała po zakończeniu projekcji malkontentka z tyłu. Tymczasem 26-letni chłop, siedzący rząd przed nią, zalewał się łzami. Człowiek słoń to doświadczenie poruszające do szpiku kości – głośny apel o empatię i zrozumienie dla inności, ze znakomitymi rolami Johna Hurta i Anthony’ego Hopkinsa. To również jeden z najlepszych filmów Davida Lyncha, choć przecież tak bardzo odbiegający od estetyki, do której przyzwyczaił nas, zmarły przed kilkoma miesiącami, twórca Twin Peaks. Jak pięknie podsumował to jeden z moich filmowych znajomych: „Najczęściej filmy Lyncha ukazują, jak utalentowanym jest człowiekiem. Ten pokazuje, jak dobrym jest człowiekiem”. Niezapomniany seans.
Thelma i Louise (1991)
Bardzo długo zbierałem się do obejrzenia tego klasyka kina lat dziewięćdziesiątych. Zawsze coś mi w tym przeszkadzało. Gdy planowałem obejrzeć film w ramach wakacyjnego kina plenerowego, w ostatniej chwili okazało się, że jednak nie dam rady dotrzeć na seans. Gdy znalazłem w osiedlowej biblioteczce pudełko DVD z Thelmą i Louise, okazało się, że w środku nie było płyty – do dziś puste opakowanie stoi na półce w mieszkaniu, będąc żywym dowodem mojej naiwności. Jak to jednak mówią: do 3 razy sztuka. Na tegorocznej edycji Timelessa wreszcie się do filmu Scotta dobrałem i delikatnie rzecz ujmując: nie zawiodłem się. Thelma i Louise oferują pełną paletę doświadczeń: od śmiechu aż po wzruszenie, poprzez ekscytację i rozgoryczenie pechowymi zbiegami okoliczności, które determinują los bohaterek. To piękna, prawdziwie feministyczna oda do wolności, ze świetnym scenariuszem Callie Khouri (wieść niesie, że autorka chciała początkowo film wyreżyserować, ale uniemożliwiły jej to ówczesne hollywoodzkie układy) oraz wybitnymi rolami Susan Sarandon i Geeny Davis.
Dajcie mi głowę Alfredo Garcii (1974)
Ostatni seans tegorocznego festiwalu, który zapisze się w mojej pamięci nie tylko ze względu na okoliczności. Ogólnie rzecz biorąc, nie do końca mi po drodze z Samem Peckinpahem i jego smutnymi twardzielami tęskniącymi za Dzikim Zachodem. Doceniam filmy Amerykanina za brawurowo zrealizowane sekwencje strzelanin i poetyckie wykorzystanie slow motion, ale nie potrafię utożsamić się z ich poważną, często melancholijną tonacją. Dajcie mi głowę Alfredo Garcii okazało się chlubnym wyjątkiem – pierwszym obejrzanym przeze mnie filmem Peckinpaha, w którym na plan pierwszy wybija się czarna komedia. To właściwie kino zapowiadające nadejście braci Coen – inteligentne, ironiczne, a przede wszystkim szalenie zabawne. Kluczowym tematem, podobnie jak w najlepszych filmach twórców Fargo, jest tu ludzka chciwość i jej reperkusje – jakże bolesne i nieuniknione.