Kwaśny smak kontestacji / Apetyt na więcej. La Cocina

Trudno nie czytać filmów Alonsa Ruizpalaciosa jako współczesnych manifestów zagubionych ludzi, narodów, światów. Choć meksykański reżyser przygląda się swoim pechowym bohaterom-marzycielom z dużą dozą ciepła, szczerze wątpi, czy potrafią ze swoim życiem zrobić coś naprawdę pożytecznego, cieszyć się swoją (często zapomnianą bądź nieuświadomioną) wolnością. "Apetyt na więcej. La cocina" to na poły

Mar 29, 2025 - 18:11
 0
Kwaśny smak kontestacji / Apetyt na więcej. La Cocina
Trudno nie czytać filmów Alonsa Ruizpalaciosa jako współczesnych manifestów zagubionych ludzi, narodów, światów. Choć meksykański reżyser przygląda się swoim pechowym bohaterom-marzycielom z dużą dozą ciepła, szczerze wątpi, czy potrafią ze swoim życiem zrobić coś naprawdę pożytecznego, cieszyć się swoją (często zapomnianą bądź nieuświadomioną) wolnością. "Apetyt na więcej. La cocina" to na poły groteskowa, a na poły poetycka baśń o komodyfikacji i konsumpcji meandrów ludzkiej duszy, a także próbie powiedzenia "NIEEEEE", w momencie gdy wszyscy dookoła powtarzają z uporem maniaka "TAAAAAK!". W swoim czwartym pełnym metrażu twórca "Filmu o policjantach" bierze na warsztat cenioną i nietracącą na aktualności sztukę teatralną "The Kitchen" (1957) Arnolda Weskera. Jak przystało na przedstawiciela nurtu "Angry Young Men", angielski dramaturg w realistycznym kluczu obnaża brutalne warunki pracy emigrantów i napięcia społeczno-kulturowe panujące w kuchni pewnej dużej londyńskiej restauracji. Choć Ruizpalacios zmienia czas, miasto i konwencję przedstawieniową, pozostaje wierny głównym założeniom pierwowzoru. I tak trafiamy na jeden dzień do wypełnionej po brzegi turystami jadłodajni "The Grill" mieszczącej się przy Time Square. Ale to nie owi klienci i zamawiane przez nich mniej lub bardziej kosztowne dania stanowić będą epicentrum tej filmowej refleksji. Odważnie zaglądamy za kulisy tego "kulinarnego teatru uniżenia", w którym ścierają się nieustannie różne racje i powiązane z nimi odmienne nacje. Meksykański autor próbuje z pazurem kreślić w "La Cocinie" to, co Balzac w swoim cyklu "Komedii ludzkiej" – mikrokosmos charakterów i zagubionych w swoich marzeniach i emigranckich tęsknotach postaci, w którym pogoń za "złotym cielcem" dokonuje spustoszenia serc i myśli. Bo bardziej niż o jedzeniu jest to film o ludziach. Ludziach, którzy zjadają samych siebie. Pieniądze stają się w "La Cocinie" czymś w rodzaju MacGuffina, a poszukiwanie ich potencjalnego złodzieja bądź złodziejki zamienia się tutaj w obsesję. Kto z licznej ekipy kucharzy czy kelnerów zakosił 823 dolary z jednej z kas? Kto nadużył zaufania buńczucznego właściciela Rashida? Próba odpowiedzi na to pytanie nie należy do najprostszych zadań, bowiem Ruizpalaciosowi udało się zrealizować dzieło, które będzie mieścić w sobie na pierwszy rzut oka przeciwstawne, trudne do sklecenia wymiary narracyjne: brutalny slapstick rodem z "Dzisiejszych czasów" (1936) Chaplina, ekspresjonistyczną grozę i kameralny, miłosny komediodramat, zręcznie lawirując pomiędzy euforią i dojmującym smutkiem, nadzieją i jej całkowitym brakiem.  Godard mawiał, że powinno się zawsze zaczynać od rzeczywistości, aby odbić do czegoś zupełnie innego i stamtąd wrócić ponownie do realnego świata. O ile tematy podejmowane przez meksykańskiego reżysera cechuje autentyzm, o tyle warto zwrócić uwagę na ilość przeobrażeń, które dokonują się już w obrębie warstwy stylistycznej. Powodują one chwilami całkowite odrealnienie poziomu treści ("co", a właściwie "kogo" reżyser ukazuje na ekranie), oddalając go (niekiedy nawet "kosmicznie") od przestrzeni scenograficznej kraju, w którym toczy się akcja. Za sprawą licznych odkształceń w polu wizualnym historie Ruizpalaciosa zdają się rozgrywać "poza czasem", "poza miejscem", w przestrzeni uniwersalnych znaczeń. Pedro (świetny Raúl Briones) jest bezpamiętnie zakochany w Julii (Rooney Mara). Latynoski krewki bohater chciałby założyć ze swoją śliczną "gringą" rodzinę, wreszcie się ustatkować. Układ planet, zdarzeń i ludzi zdają się jednak nie sprzyjać realizacji pragnień mężczyzny: Julia poważnie zastanawia się nad aborcją, menadżerowie "The Grill" upatrują właśnie w osobie Pedro rabusia i rozbójnika, a widoki na jego legalny pobyt i pracę oddalają się coraz mocniej z każdą chwilą. W egzystencjalno-sentymentalnych bolączkach tej dwójki jak w soczewce skupiają się współczesne problemy sąsiadujących ze sobą dwóch Ameryk. Niby razem, ale jednak osobno i każdy radzi sobie sam. Niby blisko, ale jednak niesolidarnie. Niby "tu i teraz", ale jednak z różnym bagażem kulturowych traum, resentymentów czy przywilejów. Asymetria uczuć i namiętności przekształca się w gorzki komentarz społeczno-polityczny: cokolwiek Pedro by zrobił, i tak jest wiecznie "na spalonym"; niczym Syzyf skazany na klęskę, w surrealistycznej niemalże pogoni za happy endem swojego (już mocno zdegenerowanego) american dream. I choć historia ta zasługuje na szczęśliwy koniec, to czy – dosłownie i w przenośni – stać kochanków na to? Oddajmy na koniec Ruizpalaciosowi jeszcze jedno: meksykański autor coraz mocniej zapisuje się w naszej kinofilskiej pamięci jako maestro opowiadania wielopiętrowych, porywających anegdot, które same w sobie stają się spektaklami. I to takimi "niegrzecznymi atrakcjami", które ze swadą rozdzierają główny ciąg fabularnych powiązań, ukazując pewną "niepodległość ekonomii myśli" wobec okrutnego, kapitalistycznego reżimu panującego w "The Grill". I tak w "La Cocinie" należy podkreślić, jaką robotę robią: fenomenalny incipit o czasoprzestrzennym, a co za tym idzie – filozoficznym uwikłaniu Time Square, usamodzielniającą się do rozmiarów krótkiego metrażu przypowiastkę kucharza Nonzo o neapolitańskim emigrancie, którego kosmici chronią przed deportacją (sic!) czy sceny buntu sfrustrowanego do granic Pedra na pokładzie – staczającej się na dno szybciej niż "Titanic" –  tytułowej kuchni.