Kapitan Polityka / Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat

Kiedy na samym początku filmu "Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat" prezydent Stanów Zjednoczonych o twarzy Harrisona Forda wychodzi na mównicę i ogłasza, że "świat jest podzielony" oraz że "stoimy przed wielkim wyzwaniem", myślę sobie "oho, będzie na poważnie". Zaraz jednak okazuje się, że "wielkim wyzwaniem" jest monstrualna łapa gigantycznego kosmity, która wychynęła z Oceanu Indyjskiego, a

Feb 17, 2025 - 13:31
 0
Kapitan Polityka / Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat
Kiedy na samym początku filmu "Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat" prezydent StanĂłw Zjednoczonych o twarzy Harrisona Forda wychodzi na mĂłwnicę i ogłasza, Ĺźe "świat jest podzielony" oraz Ĺźe "stoimy przed wielkim wyzwaniem", myślę sobie "oho, będzie na powaĹźnie". Zaraz jednak okazuje się, Ĺźe "wielkim wyzwaniem" jest monstrualna łapa gigantycznego kosmity, ktĂłra wychynęła z Oceanu Indyjskiego, a ja przypominam sobie, Ĺźe zaczął się po prostu kolejny odcinek serialu zwanego "kinowe uniwersum Marvela". Na dobre i na złe. Taki proces przeskalowywania oczekiwań jest charakterystyczny dla procesu oglądania "Nowego wspaniałego świata". Film z jednej strony manifestuje gatunkowe i polityczne ambicje: podrzuca gorące aktualne tematy, cytuje Huxleya, uruchamia skojarzenia z "Zimowym Ĺťołnierzem" oraz paranoicznymi thrillerami z lat 70., ktĂłre go zainspirowały, a potem jeszcze wrzuca do worka wywołane przez obecność Forda najntisowe szlagiery "Air Force One", "Stan zagroĹźenia" i "Czas patriotĂłw". Z drugiej strony zaś – wchodzi do kin poprzedzony raportami o niekończących się dokrętkach, puchnącym budĹźecie i generalnym realizacyjnym bałaganie. Więc jak: ambitna czy jednak poraĹźka?  Po przeskalowaniu wychodzi coś pomiędzy. "Nowy wspaniały świat" nie jest marvelowym prymusem, ktĂłry wzniĂłsłby się ponad ograniczenia studyjnego produkcyjniaka. Ale nie jest teĹź jakąś szczegĂłlną katastrofą, ktĂłra szorowałaby po dnie marvelowego garnka. Największym problemem jest tu przede wszystkim zmęczenie materiału: fakt, Ĺźe to czwarty film o Kapitanie Ameryce, siĂłdmy występ Anthony'ego Mackiego w roli Sama Wilsona i trzydziesty piąty film z MCU. A Ĺźe reĹźyser Julius Onah jest kompetentny i nic więcej? A Ĺźe podpisany przez pięć osĂłb scenariusz faktycznie brzmi i wygląda, jakby napisało go pięć osĂłb? A to juĹź tylko dodatkowe komplikacje. Marvel jest oczywiście świadom problemu. Dlatego teĹź "Nowy wspaniały świat" nawet na poziomie tytułu prĂłbuje sprzedać nam ideę nowości. Sęk w tym, Ĺźe nowy Kapitan Ameryka (Anthony Mackie), nowy Falcon (Danny Ramirez), nowy Thaddeus Ross (Harrison Ford) i nowy Hulk (teĹź Harrison Ford) to jedynie powtĂłrki z rozrywki, kolejne wersje czegoś, co juĹź dobrze znamy. DuĹźa część filmu spędzona jest zresztą na prĂłbie przegadania i odczarowania tej zagwozdki. Wilsonowi wciąż ktoś powtarza, Ĺźe nie jest Steve'em Rogersem, a on hamletyzuje, czy zasłuĹźył na tarczę Kapitana. Harrison Ford zaś puszcza do nas oko, Ĺźe nie ma wąsa i nie wygląda jak William Hurt, ktĂłrego zastąpił na ekranie.  Nawet schemat fabularny powiela szkielet "Wojny bohaterĂłw", ktĂłra powielała z kolei szkielet "Zimowego Ĺťołnierza". Po kolei: na dzień dobry szybka szpiegowska misja, po niej szereg rozmĂłw między ludĹşmi w garniturach, następnie zamach i nagle, ups, Kapitan znowu musi – niczym Ethan Hunt – sprzeciwić się rozkazom i wstawić za jakimś swoim wrednie zmanipulowanym przez wroga kolegą. Za czarny charakter robi oczywiście dyrygujący wszystkim zza kulis złowrogi mĂłzgowiec (tym razem zresztą dosłownie mĂłzgowiec – kto juĹź widział, ten wie).     MoĹźna oczywiście postawić tezę, Ĺźe głównym problemem filmu jest jego polityczna zachowawczość. Kiedy mentor Wilsona, Isaiah Bradley (Carl Lumbly), zostaje wrobiony, aresztowany przez policję i wtrącony do więzienia, Onah wysyła w świat obrazy "naładowane" odwołaniami do śmierci George'a Floyda czy teĹź postulatĂłw ruchu Black Lives Matter. Ale kwestia koloru skĂłry funkcjonuje tu jedynie w domyśle, w niedopowiedzeniu. Nikt chyba nawet nie wymawia na głos słowa "Czarny". Temat zostaje więc nieprzepracowany, a aluzji jest ciut za mało, Ĺźeby mogły przemĂłwić subwersywnie bez fabularnego wsparcia.  RĂłwnie mdły jest wątek "prezydencki". W POTUS-ie, ktĂłry zmienia się w czerwonego Hulka, niektĂłrzy chcą widzieć nawiązanie do Donalda Trumpa. Sam nie wiem: przypomnę tylko, Ĺźe film miał oryginalnie wejść do kin w zeszłym roku, na długo przed wyborami w USA. Na dodatek Ross-prezydent nie ma w sobie ani Trumpowskiego egoizmu, ani bezczelności. Ewidentnie ma zaś skrupuły i stosuje się do politycznego savoir-vivre'u. Jeśli łamie reguły, robi to w sekrecie, a nawet jeśli flirtuje ze Złem, to generalnie chce dobrze. Onah i spółka serwują więc raczej uniwersalną przestrogę przed cedowaniem zbyt duĹźej władzy na niegodne zaufania jednostki. Czyli klasyczny superbohaterski morał o wielkiej mocy i wielkiej odpowiedzialności. Na papierze mamy tu zatem opowieść o Czarnym, ktĂłry przywdziewa amerykańską flagę, o globalnych potęgach, ktĂłre kłócą się o cenne złoĹźa, i o prezydencie USA, ktĂłry ma słabość do siłowych rozwiązań. A jednak polityczna para idzie w gwizdek – zaznaczę tylko na marginesie, Ĺźe to film nakręcony przez dużą korporację. Wydaje mi się jednak, Ĺźe problem jest nie tyle polityczny, co dramaturgiczny. Po prostu tematĂłw nie przepisano tak wdzięcznie na superbohaterską naparzankę jak w dwĂłch poprzednich "Kapitanach". Nie powiem, to trochę wina tematĂłw – czy raczej ich doboru. Deziluzja wobec rządowej inwigilacji z "Zimowego Ĺťołnierza" oraz etyczna zagwozdka "wolność czy bezpieczeństwo" z "Wojny bohaterĂłw" dawały świetny pretekst dla spektaklu bĂłjek i pościgĂłw. Problem systemowego rasizmu trudno jednak rozwiązać celnym prawym sierpowym.  W rezultacie "Nowy wspaniały świat" przynosi ciąg pojedynkĂłw Kapitana z zastępami anonimowych pomagierĂłw. Tu i tam wyskakuje jeszcze Giancarlo Esposito jako zły najemnik Sidewinder, ale ewidentnie doklejono go na siłę i ma on znikomy wpływ na fabułę. Ĺťeby nie było: to wszystko sceny zainscenizowane jak najbardziej rzetelnie, ale to teĹź sceny o niskiej stawce i temperaturze emocjonalnej. Starcie z prawdziwym (choć ukrytym) antagonistą filmu ma tymczasem charakter w zamierzeniu intelektualny. W praktyce jednak raczej – absurdalny. Niestety: tonacja stalowo-szarawego komiksowego "realizmu" ma to do siebie, Ĺźe gryzie się z co bardziej "komiksowymi" elementami komiksowego pierwowzoru. Zgrzyt jest tu tak duĹźy, Ĺźe przez kilka krĂłtkich chwil jesteśmy niebezpiecznie blisko "Nagiej broni" czy "Austina Powersa".  Na szczęście prawdziwym trzonem filmu jest raczej konflikt Wilsona z prezydentem Rossem. Tu jest juĹź lepiej, bo zawsze dobrze się patrzy, jak Harrison Ford wymachuje palcem przed czyimś nosem. Miło teĹź czeka się, czy Mackie wreszcie powie mu "ok, boomer". Dlatego, chociaĹź droga do finału jest scenariuszowo wyboista i kręta, kulminacyjne starcie Kapitana-Wilsona z Hulkiem-Rossem faktycznie urasta do rangi waĹźnego wydarzenia. Wreszcie Się Dzieje, wreszcie Ktoś bije się z drugim Kimś o jakieś Coś. Niestety, wraĹźenie nie trwa zbyt długo, bo wszystko prowadzi do byle… przemowy. RĂłwnie letniej co ta, ktĂłrą wygłosił Wilson w finale serialu "Falcon i Zimowy Ĺťołnierz".     Wszystko rozumiem: film prĂłbuje nas przekonać, Ĺźe Wilson, facet bez supermocy oryginalnego Kapitana, zamiast rozwiązań siłowych musi stawiać na dyplomację. Musi być supermediatorem, a nie superĹźołnierzem. Tylko Ĺźe przesłanie "warto rozmawiać" niebezpiecznie zbliĹźa się tu do przesłania "nie kłóćmy się". A to juĹź przesłanie nie tylko fundamentalnie antypolityczne – polityka jest w końcu sztuką kłócenia się – ale i, co gorsza, antydramatyczne. Dobry scenariusz wymaga dobrego konfliktu, dobrej kłótni właśnie. A takĹźe wykutej w tyglu tej kłótni wiarygodnej przemiany.  Tymczasem Mackie przez cały film ma w zasadzie do grania w kółko jedną scenę. To scena pod tytułem "być albo nie być Kapitanem?". Gra ją raz, drugi, trzeci, Ăłsmy, i nic się nie zmienia. A potem nagle nastaje finał i Wilson jest juĹź pogodzony ze sobą i światem: przemiana dokonała się poza kadrem, na słowo. Gdyby coś komuś umknęło, w tle rozbrzmiewa kipiąca od autoafirmacji piosenka Kendricka Lamara "I". Znacząco: piosenka, ktĂłra stanowiła dumny promyczek światła w przestrzeni mrocznego i rozpolitykowanego albumu "To Pimp a Butterfly". Sugestia jest czytelna, nawet jeśli dość niefortunnie stawia Harrisona Forda w roli Drake'a. I jasne, Harrison > Drake lekką ręką. Na razie jednak nie czuję się przekonany, Ĺźe Sam Wilson to marvelowski Kendrick.Â