QUEER. Guadagnino znów nie zawiódł [RECENZJA]

Miłość, choć bywa piękna, bezinteresowna i szlachetna, potrafi być również doświadczeniem nędznym i poniżającym – zwłaszcza kiedy uczucie pozostaje nieodwzajemnione. William Lee (genialnie obsadzony Daniel Craig) ma do czynienia – niestety – z tym drugim rodzajem miłości. Beznadziejnie zakochany w młodzianie o rysach i sylwetce współczesnego Adonisa snuje się bez celu po piaszczystych ulicach Mexico […]

Mar 21, 2025 - 13:33
 0
QUEER. Guadagnino znów nie zawiódł [RECENZJA]

Miłość, choć bywa piękna, bezinteresowna i szlachetna, potrafi być również doświadczeniem nędznym i poniżającym – zwłaszcza kiedy uczucie pozostaje nieodwzajemnione. William Lee (genialnie obsadzony Daniel Craig) ma do czynienia – niestety – z tym drugim rodzajem miłości. Beznadziejnie zakochany w młodzianie o rysach i sylwetce współczesnego Adonisa snuje się bez celu po piaszczystych ulicach Mexico City. Ubrany w garnitur z białego lnu i elegancki kapelusz Lee pozuje na ultramęskiego intelektualistę-dżentelmena – kiedy tylko odwraca się jednak do swoich rozmówców plecami, ci natychmiast zaczynają szydzić z niego i jego żałosnych prób podrywu. Każdy dostrzega kiepsko maskowaną desperację bohatera: spod fasady wyluzowanego maczo co rusz przebija istota zakompleksiona i znerwicowana, targana niemożliwym do zaspokajania pożądaniem. „Najtrudniej jest przekonać drugą osobę, że naprawdę jest częścią twojego życia” – żali się Lee swojemu najlepszemu przyjacielowi. Mimo wszystko: postanawia spróbować.

Kiedy William S. Burroughs, autor literackiego pierwowzoru Queer (wydanego w Polsce pod, dziś już raczej anachronicznym, tytułem Pedał), przekraczał w 1950 roku granicę Meksyku, znajdował się w mniej więcej podobnym stanie mentalnym co bohater jego książki. Zrezygnowany i rozgoryczony uciekał przed więzieniem, które groziło mu w Stanach za posiadanie narkotyków. Pobyt w Meksyku okazał się dla pisarza właściwie pasmem nieszczęść – kłótni, zdrad i przygodnych romansów – zwieńczonych bodaj największą tragedią jego życia: przypadkowym morderstwem żony Joan Vollmer. Podczas jednej z suto zakrapianych imprez para postanowiła wykonać sztuczkę znaną z opowieści o Williamie Tellu, z pistoletem i szklanką w miejsce łuku i jabłka. Dość powiedzieć, że nie wszystko poszło, jak powinno – kobieta zginęła na miejscu. W oczekiwaniu na proces Borroughs rozpoczął pracę nad quasi-autobiograficzną powieścią, przelewając na jej karty tragiczne emocje, które mu wówczas towarzyszyły.

Film Guadagnino naznaczony jest tymi emocjami – Queer przenika klimat beznadziei i wszechogarniającego weltschmerzu. Bohater próbuje zagłuszyć go za pomocą hedonistycznych praktyk, każdej nocy zatapiając się w oparach opium i strumieniach alkoholu. Używki mają jednak to do siebie, że są rozwiązaniem chwilowym, na dłuższą metę autodestrukcyjnym i boleśnie bezskutecznym. Leku na swoje cierpienia Lee musi więc szukać gdzie indziej: chociażby w miłości. Pierwsza, a zarazem najlepsza część filmu (Queer podzielone jest bardzo klarownie – na 3 rozdziały) to w gruncie rzeczy kronika niezręcznych zalotów. Perwersyjnej przyjemności dostarcza nam oglądanie, jak Lee nieświadomie naraża się na śmieszność: jak nie do końca panuje nad własnymi gestami, teatralny ukłon zamieniając w błazeńsko pokraczne dygnięcie, a publiczne wyznanie miłości kończąc efektowną utratą przytomności. Queer jawi się wówczas, tj. przez pierwsze kilkadziesiąt minut, jako Tamte dni, tamte noce à rebours. Wszystko jest tu dokładnie na odwrót: perspektywę nastoletniego chłopca zastąpiła narracja z punktu widzenia podstarzałego lowelasa. Kwitnący pejzaż Włoch – piaszczysta martwota Meksyku. Żywiołową historię inicjacji seksualnej – melancholijna opowieść o rezygnacji z życia. I tak dalej. Nawet seks sportretowany został w sposób antonimiczny względem historii Elio i Oliviera: zamiast zmysłowych, „brzoskwiniowych” domysłów Guadagnino postawił w Queer na dosłowność aktu, wydobywając na plan pierwszy mięsistość kończyn i kłopotliwą obecność płynów ustrojowych (pierwszy pocałunek bohaterów poprzedza w końcu solidny bełt spowodowany spożyciem zbyt dużej ilości alkoholu).

Pod względem klimatu Queer sytuuje się zaskakująco blisko żelaznego klasyka włoskiego kina – Śmierci w Wenecji. I nie chodzi mi w tym miejscu jedynie o portret mężczyzny w średnim wieku nieszczęśliwie zakochanego w kimś wyraźnie młodszym. Chodzi również, a właściwie przede wszystkim, o atmosferę psychofizycznego rozpadu, która przenika oba filmy i znajduje swoje odbicie w obrazach świata przedstawionego. Wenecję u Viscontiego toczyła prawdziwa, śmiercionośna zaraza, będąca jednocześnie przedłużeniem ropiejącej duszy głównego bohatera. Mexico City z filmu Guadagnino przypomina natomiast czyściec: wszyscy są tu jedynie przejazdem, jakby wbrew własnej woli, każdy wydaje się albo na coś czekać, albo przed czymś uciekać (nie bez powodu większa część akcji rozgrywa się w takich miejscach jak kawiarnie i hotele). Duszny klimat permanentnej tymczasowości staje się w końcu nie do wytrzymania – Lee postanawia więc wyjechać, zabierając ze sobą młodego kochanka, skuszonego obietnicą darmowej podróży. Kierunek? Ameryka Południowa. Druga część filmu ewoluuje zatem dość niespodziewanie w mozolne kino drogi, będące zapisem stale pogarszającej się relacji między bohaterami. Trzecia okazuje się zaś narkotykowym odlotem w ekwadorskiej dżungli, do której Lee udaje się w poszukiwaniu tajemniczej substancji, rzekomo umożliwiającej telepatię.

To, że Queer nie rozpada się stylistycznie podczas żadnej z tych wolt, jest wyłączną zasługą talentu reżyserskiego Guadagnino. Włoch dwoi się i troi, przygotowując dla nas kolejne atrakcje: surrealistyczne sekwencje senne rodem z wizji Lyncha albo Cocteau (na film drugiego z nich, Orfeusza, bohaterowie wybierają się zresztą do kina), podwójne projekcje będące wizualnym ekwiwalentem zżerającego Lee pożądania, ujęcia w slow motion zakomponowane w rytm piosenek Nirvany oraz lirycznej ścieżki Rossa i Reznora. Nic tu do siebie nie pasuje, a jednak pasuje do siebie wszystko. Kiedy inny mistrz włoskiego kina Paolo Sorrentino okopuje się we własnej poetyce, doprowadzając ją powoli na skraj karykatury, autor Jestem miłością cały czas eksperymentuje, mierząc się z kolejnymi konwencjami i poszukując nowych rozwiązań inscenizacyjnych. Jak uwierzyć, że ten sam człowiek odpowiada za tak różne filmy jak Tamte dni, tamte noce i Suspiria, Do ostatniej kości i Nienasyceni, Challengers i Queer? Najpiękniejsza jest w twórczości Włocha właśnie ta niegasnąca potrzeba ewolucji. To ona sprawia, że prędzej czy później każdy odnajduje „swojego” Guadagnino – część widowni, jestem tego pewny, odnajdzie go za sprawą Queer.