Odyseja seryjna / Mickey 17

Pięć lat po Oscarze za "Parasite" Bong Joon Ho powraca z długo wyczekiwaną superprodukcją "Mickey 17". Mimo że reżyser udowodnił już wcześniej "Snowpiercerem", że w gatunku science-fiction czuje się świetnie i potrafi twórczo go rozwijać, opóźnienia premiery nakręcały liczne plotki i spekulacje co do sukcesu przedsięwzięcia. Wszak tak "wymęczone" projekty rzadko się udają – patrz: "Megalopolis"

Feb 18, 2025 - 14:41
 0
Odyseja seryjna / Mickey 17
Pięć lat po Oscarze za "Parasite" Bong Joon Ho powraca z długo wyczekiwaną superprodukcją "Mickey 17". Mimo że reżyser udowodnił już wcześniej "Snowpiercerem", że w gatunku science-fiction czuje się świetnie i potrafi twórczo go rozwijać, opóźnienia premiery nakręcały liczne plotki i spekulacje co do sukcesu przedsięwzięcia. Wszak tak "wymęczone" projekty rzadko się udają – patrz: "Megalopolis" Coppoli. Po pokazie na festiwalu w Berlinie można jednak odetchnąć z ulgą, to nie ten przypadek, reżyser jest w świetnej formie. "Mickey 17" ma energię, fantazję i wartką akcję, a także sporą dozę zdrowej szydery z późnego kapitalizmu – czyli wszystko to, za co kochamy dzieła koreańskiego mistrza. Tak celnie diagnozowane przez niego współczesne tarcia społeczne i klasowe przeniesione zostają tu w świat kapitalizmu jeszcze późniejszego – mamy rok 2054, a ten dalej ma się świetnie. Przestała wystarczać mu już dominacja na Ziemi, przyszedł czas eksportować go w kosmos. Za cel postawił to sobie umoczony w politykę multimiliarder nazwiskiem Marshall (Mark Ruffalo), który przygotowuje właśnie pozaziemską wyprawę. Do rekrutacji przystępuje grany przez Roberta Pattinsona Mickey. Żaden z niego heros – to raczej niezbyt lotny oportunista, który w locie upatruje szansę na ucieczkę przed spłatą ziemskich długów. Mimo to zostaje wybrany, aplikując na niezbyt obleganą posadę nazwaną "expendable" (ciekawe, jak słowo to zostanie przełożone na polski). Polegać ma ona w gruncie rzeczy na… seryjnym umieraniu. Mickey wykonywać będzie czarną robotę, a gdy coś pójdzie nie tak, drukarka 3D wyprodukuje jego kolejną wersję – w tym celu jego ciało zostaje zeskanowane, a wszystkie wspomnienia zdeponowane na przenośnym dysku. Trochę więc jak bohaterowie "Palm Springs" umierać będzie po wielokroć, a każdy ze zgonów stanowi atrakcję seansu. I tak raz za razem, aż Mickey dojdzie do swojej siedemnastej wersji. Wtedy sprawy się skomplikują. Podczas jednej z misji na planecie Nilfheim Mickey dostaje się w szpony (czy raczej macki) pozaziemskich istot – są one, jak wcześniej w "Okjy", trochę obleśne, a trochę jednak urocze. Zostając uznanym za zmarłego, personel ekspedycji "drukuje" jego kolejną wersję. Kiedy Mickey 17 i Mickey 18 spotkają się, zrobi się naprawdę interesująco, bo choć bohaterowie wyglądają tak samo, osobowości, poziom agresji czy plany mają zupełnie różne. Łączy ich jednak uczucie do strażniczki Nashy (Naomi Ackie) i to, że obaj stają się "nielegalni" – multiplikowanie klonów jest surowo karane. Pattinson świetnie wykorzystał szansę zabłyśnięcia w podwójnej, a może i w nastu rolach. Jeżeli początkowo jego osobliwy voice-over – wzorowany, jak przyznał, na akcencie Steve’a Buscemiego z "Fargo" – może nieco zbijać z tropu, ostatecznie wszystkie elementy układanki zaczynają się zgadzać. Widać, że aktor swobodnie  czuje się w konwencji sci-fi, czego dowiódł już zresztą wcześniej rolami u Cronenberga czy Denis. Dzięki bardzo świadomym wyborom daleko uciekł od dawnego emploi amanta w stronę mroku i przegrywu (choć ma na koncie i superbohaterskiego "Batmana"). Ale nie tylko na nim spoczął ciężar filmu – reżyser koncertowo potrafi wycisnąć najlepsze z całego aktorskiego ensamble’u. Każdy z jego instrumentów dostaje szansę na popisowe solo, a jednocześnie razem brzmią harmonijnie. Obsada jest tu zresztą międzynarodowa: Anamaria Vartolomei – rumuńska piękność znana ze "Zdarzyło się" i "Hrabiego Monte Christo", pochodzący z Korei nominowany do Oscara za "Minari" Steven Yeun, Australijki Toni Collette i Danielle McDonald. Sporo jest też Brytyjczyków: Patsy Ferran, Holliday Grainger, Thomas Turgoose, co prawda migną tylko na chwilę, ale to wystarczy, by zapadli w pamięć.  Na oddzielne potraktowanie zasługuje przy tym rola Marka Ruffalo, który po brawurowym występie w "Biednych istotach" znów dowodzi, że świetnie czuje się w komediowej konwencji. Być może nawet aż za dobrze – podejrzewam, że w Stanach jego najnowszy występ wywołać może w kręgach Make America Great Again falę hejtu, być może tweeta wyśle i sam prezydent, jak miało to miejsce przy okazji "Wybrańca". Grany przez Ruffalo lider jest bowiem czytelną satyrą na postacie takie jak Elon Musk czy Jeff Bezos, ich kosmiczne ambicje i kosmiczne ego; najbardziej jednak na samego Trumpa, którego sposób mówienia i maniery aktor świetnie potrafi imitować; tak charakterystyczne indywidua ośmieszyć jest zresztą dość łatwo. Ale jak z nimi wygrać? Pytanie to zdaje się stawką filmu. "Mickey 17" ciekawie układa się tu z rzeczonym "Wybrańcem" – tam widzieliśmy projekcję przeszłości obecnego prezydenta, tu jego przyszłości, ale i świata, na który istotnie będzie wpływał. Ekranizacji powieści Edwarda Ashtona (wydanej w Polsce w zeszłym roku w tłumaczeniu Pawła Dembowskiego) nie udałaby się tak bardzo bez wspaniałej scenografii Fiony Crombie, artystki, która wykreowała też świat "Faworyty" czy "Bo się boi", oraz zdjęć Dariusa Khondjiego, pracującego już wcześniej z Bongiem przy "Okjy". Sprawili oni, że film jest wizualnie oszałamiający, zdecydowanie skrojony pod duże ekrany. Ciekaw jestem, jak sobie na nich poradzi, bo owszem, seans daje dużo zwyczajnej radochy, ale też może okazać się zbyt szalony i wyrafinowany dla dużej publiczności. Także w przesłaniu, idącym przecież w kontrze do triumfującego w wielu miejscach świata militaryzmu, kultu siły i pieniądza, powrotu do idei podboju (bądź kupna) kolejnych ziem. Chciałbym się mylić, a jeszcze bardziej chciałbym, by wizja przyszłości z "Mickeya 17" nigdy się nie spełniła – choć dzieje się to właśnie na naszych oczach.