Wszystko o moich kuzynkach (i ciotkach) / Jak zostałam perliczką

Rungano Nyoni, zambijsko-walijska reżyserka znana polskim widzom ze świetnie przyjętego debiutu, "Nie jestem czarownicą" (2017), do oferty współprodukowania jej drugiego filmu przez firmę A24 podchodziła z nieufnością. Po pierwsze, A24 jeszcze nigdy nie zajmowała się żadnym afrykańskim tytułem. Po drugie, Amerykanie są intensywni. (Dziwny naród: "Los Angeles Times", którego wywiad parafrazuję,

Mar 18, 2025 - 17:13
 0
Wszystko o moich kuzynkach (i ciotkach) / Jak zostałam perliczką
Rungano Nyoni, zambijsko-walijska reżyserka znana polskim widzom ze świetnie przyjętego debiutu, "Nie jestem czarownicą" (2017), do oferty współprodukowania jej drugiego filmu przez firmę A24 podchodziła z nieufnością. Po pierwsze, A24 jeszcze nigdy nie zajmowała się żadnym afrykańskim tytułem. Po drugie, Amerykanie są intensywni. (Dziwny naród: "Los Angeles Times", którego wywiad parafrazuję, zaznacza, że reżyserka "mówi z brytyjskim akcentem".   Nyoni przeprowadziła się z rodziną z Zambii do Walii w wieku dziewięciu lat. Nie wiadomo, po co ta uwaga). Po trzecie, wydawało się, że "Jak zostałam perliczką" jest niedostatecznie cool dla marki A24. Może i ma w sobie jakąś ekscentryczność, poczucie humoru, które dziobie powierzchnię rzeczywistości i odsłania jej mroczny absurd, ale nie jest na pewno kinem gatunków, z którego przede wszystkim słynie nowojorska ekipa. Na szczęście te wątpliwości ("Co oni ode mnie chcą? Wytną nerkę?") nie wpłynęły na decyzję o współprodukcji i "Perliczka" doskonale wpisała się w zabójczy line-up ostatnich kilkunastu miesięcy firmy (dość wymienić "Strefę interesów" Jonathana Glazera, "Problemistę" Julio Torresa, "Love Lies Bleeding" Rose Glass, "W blasku ekranu" Jane Schoenbrun, "Janet Planet" Annie Baker i "A Different Man" Aarona Schimberga). W zatłoczonym repertuarze polskich kin jest absolutnym must see.   Początkowa nieufność Nyoni jest oczywiście zrozumiała – jako reżyserka kursująca pomiędzy krajami i językami usłyszała w życiu dostatecznie dużo głupich pytań. (Nie tylko polskiej branży spędza sen z powiek "przynależność narodowa" filmów). Jednocześnie wydaje się, że jest dobra w radzeniu sobie z cudzymi oczekiwaniami. "Jak zostałam perliczką" zręcznie gra na nosie modelowemu "drugiemu filmowi po głośnym debiucie". Nie zmienia skali, grzebie uparcie w swojej niszy. Film rozpoczyna sekwencja na pustej drodze. Leży na niej trup, nazywa się Fred i jest wujem naszej bohaterki, Shuli (Susan Chardy), która właśnie wraca z imprezy w budzącym podziw kostiumie Missy Elliott z teledysku do piosenki "The Rain". Shuli trup nie rusza; frustrację za to budzą telefony do rodziny, konieczność czekania w samochodzie i pojawienie się hałaśliwej, nadekspresyjnej kuzynki Nsansy (Elizabeth Chisela). Nsansa pojawia się znikąd, dziwnym zrządzeniem losu, musi się kręcić w okolicy, jest środek nocy, więc pewnie też skądś wraca. Rozpoznanie konwencji filmu zajmuje tu chwilę, i bardzo dobrze. Czy ta pusta droga to wieś, czy jakieś przedmieścia pomiędzy osiedlami? Na pewno jest to przestrzeń pomiędzy, cały film okaże się osadzony w takich przestrzeniach, niedookreślonym urbanistycznym rozgardiaszu. Joanna Najbor pisała kilka lat temu o (niemalże) braku takich krajobrazów w polskim kinie, takich, to znaczy: ani nie "tradycyjnie wiejskich", ani "tradycyjnie miejskich". Przez te kilka lat ruszyło się w tym temacie niewiele. "Jak zostałam perliczką" oglądałam więc trochę jako kino, o którym marzę, aby pojawiło się także u nas. Ale wracajmy do hałaśliwej kuzynki. Będzie jej w tym filmie dużo. Będą też ciotki – dużo ciotek, siedzące jedna na drugiej, całkiem dosłownie. Miejsce na podłodze jest ograniczone, nawet jeśli wyniesie się wszystkie meble z salonu. Fabularną oś stanowią tu obrzędy żałobne w wykonaniu kobiet z rodziny, bliższej i dalszej, podejrzewam, że w dużej mierze złożonej z sąsiadek. Mężczyźni z tego obrazka zdezerterowali. Na przykład ojciec Shuli pije gdzieś na mieście i niczym się nie przejmuje. Na pewno nie tym, że wuj Fred był znanym w okolicy predatorem seksualnym żerującym na dzieciach – nie musi, kobiety w rodzinie robią wszystko, by ta tajemnica poliszynela została odpowiednio przykryta śpiewami i zawodzeniem, narzekaniem i sekowaniem młodszego pokolenia, czytaj: dorosłymi już dziewczynami, które na potkały na swojej drodze wujaszka-drapieżcę, który "tak już miał". Tak więc jest to film o relacjach głównie kobiecych, rozpisanych na, powiedzmy, dwa i pół pokolenia. Pokolenia ciotek (w poczet ciotek wchodzi także matka Shuli, która w poczekalni lotniska zjawia się z całą żałobną operą), pokolenia młodych kobiet i pokolenia dzieci, których jest tu najmniej, ale to one stanowią stawkę, o którą toczy się rodzinna gra. Gra o zmianę lub brak zmiany; gra o to, czy zostać przy status quo krzywdy i hipokryzji, czy urządzić swoją społeczność na nowo, ku lepszemu. W tym wszystkim najciekawsze wydaje mi się jednak napięcie w obrębie samego młodego pokolenia. "Jaki to jest dobry film o kuzynkach", zauważyła koleżanka, której w festiwalowym przebodźcowaniu udało się docenić ten nieduży film, oparty na detalach interakcji, niuansach, poprowadzeniu aktorek tak, że w ich byciu ze sobą w kadrze wyczuwa się liczącą lata historię. No i właśnie: kuzynki. O kuzynostwie pisało się ostatnio trochę w kontekście "Prawdziwego bólu" Jessego Eisenberga. O nieokreśloności tej relacji – więzach krwi i nierzadko wspólnym dzieciństwie, które nie zobowiązują tak bardzo jak bycie rodzeństwem, o wpleceniu w dynamikę rodzinną, ale też dużo większej wolności w kształtowaniu tej relacji. No, ale bohaterami "Prawdziwego bólu" byli faceci. "Jak zostałam perliczką" wnosi natomiast do tej nieokreśloności magmę dziewczyńskiej traumy, napięcie pomiędzy różnymi modelami kobiecości i kobiecego radzenia sobie z krzywdą, intensywność w słowach i intensywność w pasywno-agresywnym ich braku. Jest też historią odnowienia więzi, czyli też czegoś bardzo "kuzynowskiego", odnowienia, dodajmy, zupełnie niechcianego, na pewno ze strony Shuli.  Shula wróciła w rodzinne okolice po długim okresie mieszkania daleko, być może na europejskiej emigracji, i nie pisała się na ten cały bałagan. W ogóle jej "bycie w domu" często zbliża się do granicy dysocjacji; flashbacki z dziecięcego programu edukacyjnego wydają się w równej mierze związane z wujkiem Fredem, co z poczuciem obcości, jakie wywołuje powrót, niesamowitości niby-znajomych, a jednak fundamentalnie przemienionych przez lata przestrzeni. Shula zaczyna działać, ale wydaje się, że po prostu nie chce zostać sama ze swoimi myślami. Nsansa, dla odmiany, raczej nigdzie nie wyjeżdżała, do tego jest głośna, "niedojrzała" – wolny elektron, próbujący zwrócić na siebie uwagę. Najmłodsza kuzynka, ta otwarcie mówiąca o krzywdzie, która spotkała ją ze strony zmarłego, mieszka w internacie czy tam akademiku; jest już jedną nogą gdzieś indziej, ma dystans i nowy słownik do nazywania rzeczy po imieniu. Ta różnorodność pozycji też jest bardzo "kuzynowska". Nyoni mówi dużo w wywiadach o swojej złożonej, zambijsko-brytyjskiej tożsamości, o decyzji, by z rodziną przeprowadzić się z Wielkiej Brytanii do kraju dzieciństwa, o tym, że w Zambii lepiej jej się pisze. Ale ja, oglądając "Perliczkę", myślałam także o Polsce, i to nie tylko dlatego, że byłby z niej wspaniały double feature z "Rzeczami niezbędnymi" Kamili Tarabury, innym (i bardzo innym) filmie o traumie seksualnej i powrocie w rodzinne strony. Wobec praktycznie braku kina afrykańskiego – jakiegokolwiek – na ekranach polskich kin pokusa, by ten zambijsko-brytyjski film oswoić poprzez porównania z kontekstem "naszym, polskim", wydaje się podejrzana. Ale może niepotrzebnie? Tak łatwo przychodzi nam utożsamianie się z opowieściami Europy zachodniej albo jeszcze gorzej – Stanów Zjednoczonych. A przecież to klasowy galimatias w filmie Nyoni, gdzie w ramach jednego obrzędu schodzą się panie z klasy średniej i dużo niższej (wuj Fred pozostawił żonie i dzieciom głównie kanapę i telewizor) i gdzie krzyżują bardzo różne trajektorie migracji oraz "pozostania na miejscu", jest czymś, z czym widzce "znad Wisły" powinno być łatwiej się utożsamić.