Kalendarz i klepsydra / Das Licht

To, że film otwarcia Berlinale nie bywa, delikatnie rzecz ujmując, najlepszy, potwierdza wieloletnie doświadczenie. W 75. rocznicę powołania festiwalu rewolucji nie ma – nowa dyrektorka Tricia Tuttle dochowała tradycji, już latem postanawiając, że tegoroczną edycję otworzy najnowsze dzieło Toma Tykwera. Może zadecydowały względy pozaartystyczne? W końcu Tykwer pozycję w niemieckiej kinematografii

Feb 14, 2025 - 18:37
 0
Kalendarz i klepsydra / Das Licht
To, że film otwarcia Berlinale nie bywa, delikatnie rzecz ujmując, najlepszy, potwierdza wieloletnie doświadczenie. W 75. rocznicę powołania festiwalu rewolucji nie ma – nowa dyrektorka Tricia Tuttle dochowała tradycji, już latem postanawiając, że tegoroczną edycję otworzy najnowsze dzieło Toma Tykwera. Może zadecydowały względy pozaartystyczne? W końcu Tykwer pozycję w niemieckiej kinematografii ma mocną (w 2018 był przewodniczącym jury Berlinale), a nowo przybyłej tu z Londynu Amerykance na pewno przydadzą się sojusznicy. Poza tym "Das Licht" jest rodzajem listu miłosnego do Berlina, co może mieć znaczenie komercyjne – przynajmniej w stolicy Niemiec, gdzie zaraz po premierze wyświetlano go w siedmiu rozsianych po mieście kinach. Ten pod pewnymi względami frapujący film trudno jednak uznać za spełniony – czego właściwie można było się spodziewać. Od ostatniego udanego obrazu autora kultowej "Biegnij, Lola, biegnij" (1998) minęło bez mała 15 lat – myślę tu o "Trzy", dla którego mam w sercu specjalne miejsce. Była to tyleż wyrazista, ileż osobista oda do nowoczesnych związków, XXI wieku i wyzwolonego Berlina. Czy zresztą cech tych nie miał też serial "Babilon Berlin", którego produkcji Tykwer poświęcił ostatnią dekadę życia? Niestety, choć i tu odnajdziemy podobne motywy, "Das Licht", bardziej niż najlepsze filmy Niemca, przypomina jego monumentalne kiczury w stylu zrealizowanego z siostrami Wachowskimi "Atlasu chmur" czy "Nieba" na podstawie scenariusza Kieślowskiego i Piesiewicza. Ilość motywów i estetyk doprawdy może przytłoczyć i nawet jeśli pewną nadmiarowość zaliczyć trzeba na poczet stylu autora "Pachnidła", to nazbyt często traci on nad nią kontrolę. Bo czegoż tu nie ma? Rzeczywistość wirtualna i sceny musicalowe, imprezy klubowe i śpiewy afrykańskie, wojna domowa w Syrii i szklany korpo-świat. Można oczywiście postrzegać współczesność jako taką właśnie mozaikę, ale wpatrywanie się w kalejdoskop szybko zaczyna nużyć. Tykwer znów chce stworzyć dzieło holistyczne, opowiedzieć o wszystkim, wszędzie, naraz. Spróbujmy więc uporządkować: choć bohaterów poznajemy oddzielnie, okazuje się, że są rodziną. Tim o błędnym spojrzeniu Larsa Eidingera pracuje w reklamie i ma wszystkie atrybuty berlińczyka: papieros i stylówę wyrażającą wieczne "I don’t care", co podkreśla też – mimo sprawnego przemieszczania się po mieście rowerem – notorycznym spóźnialstwem (do pracy czy na terapię). Jego żona Milena (Nicolette Krebitz) jest z kolei aż nadto przejęta, a telefon, jeśli akurat nie dzwoni, dynda jej wiecznie gotowy na piersi. W końcu zbawia świat, angażując się w projekty pomocowe w Afryce. Gdzieś obok orbitują ich nastoletnie dzieci. Jon zabunkrował się w pokoju niczym Dominik z "Sali samobójców" i boże broń mu przeszkadzać, a jego bliźniczka, Frieda, oddaje się z przyjaciółmi wielogodzinnym narkotykowym seansom. Jest jeszcze Dio – syn Mileny z innego związku, podrzucony akurat do dzielonego przez nich mieszkania w kamienicy. Taki patchwork. Cała ta układanka nie miałaby prawa trwać bez instytucji niani, dlatego przełomowym wydarzeniem w życiu rodziny okazuje się śmierć Mai (nikt nie wie, jak ma na nazwisko). Polkę – co traktować można jako znak czasu – zastępuje na tym stanowisku Syryjka. Farrah (Tala Al-Deen), przybyła do Berlina z Damaszku na fali kryzysu uchodźczego, pojawia się w życiu rodziny Engelsów niczym Terence Stamp w "Teoremacie" Pasoliniego, nawiązując oddzielną relację z każdym z jej członków. Być może ma uleczyć ich skołatane dostatnim życiem dusze i zbliżyć do siebie te wolne elektrony – wszak ma czas i ciepło, bardziej zainteresowana jest innymi niż sobą, domem raczej niż karierą. Reprezentuje więc wszystko, co Engelsowie utracili – nazwisko to zresztą jest, jak się zdaje, nieprzypadkowe. Obserwujemy przecież bardzo lewicową i zaangażowaną rodzinę, ale też – jak współczesne życie – pełną sprzeczności. Milena kieruje strumienie niemieckich pieniędzy na czarny kontynent, jednocześnie generując potężny ślad węglowy, co wyrzuca jej córka, będąca przedstawicielką "ostatniego pokolenia". Lata do Afryki, jakby wsiadała do U-Bahna, a napięcie jej kalendarza – podobnie jak i Tima – uniemożliwia upchnięcie w nim czasu dla dzieci. Albo na seks. Ich związek się sypie, rodzina się rozpada, każdy z jej członków odpływa w inną stronę. Czy uda się ten proces jeszcze zatrzymać? Engelsowie są oczywiście figurą zachodniego, sytego społeczeństwa, które ma dobre intencje i kapitał, ale kompletnie nie przekłada się to na poczucie szczęścia – nie mówiąc już o lepszym świecie, wojownikami o który tak bardzo chcieliby się jawić. Rozpoznania te są zresztą w punkt, a portret jakoś czuły, bo oprócz diagnozy rodziny jako struktury niezwykle kruchej, pogrążonej w nieustannym kryzysie, Tykwer ukazuje jej wartość i piękno. Tadeusz Sobolewski napisał kiedyś, że niemiecki reżyser zawsze tworzy "bajki o zwycięskiej miłości". Tak jest i tym razem. Tyle, że w "Das Licht" mowa o miłości, która tworzy się między członkami rodziny, i której film jest krytyczną, ale jednak apoteozą. Zdecydowanie gorzej udał się wątek uchodźczy – szczególnie niepokoją końcowe sceny, które łatwo zinterpretować w duchu alt-rightowych teorii o "wielkim przemieszczeniu". Twierdzą one, że białych mieszkańców Europy mają zastąpić migranci innych "ras" – a czy nie na tym polegać ma ukryty (i grubymi nićmi szyty) plan Farrah? Opowiadając o sprawach rozpalających dziś niemieckie debaty polityczne, takich jak zmieniająca się struktura narodowościowa (co w Berlinie czuć szczególnie), "Das Licht" doskonale ilustruje wnioski z niedawno wydanej książki Ewy Fiuk "Film jako przestrzeń transkulturowa. Współczesny przypadek niemiecki", dowodzącej, że nie tylko niemieckie społeczeństwo, ale i kino jest dziś w istocie rodzajem tygla, w którym mieszają się rozmaite tożsamości i tradycje. Robi to niestety dość niezgrabnie. Podniosła muzyka zwiastuje jakąś apokalipsę, wtem nagle bohaterowie rwą się do śpiewu i tańca – scenom musicalowym daleko jednak do urody "Emilii Pérez". Także kochana przez Tykwera domieszka cudowności wydaje się filmowi ciążyć. Po co te hipnotyzujące lampy, DMT, czy (to już zupełnie mnie pokonało) pojawiająca się miarowo w przebitkach klepsydra? Czas się kończy, ostrzega "Das Licht", choć chyba sam nie wie, co miałoby się stać po jej obrocie.