Ćma barowa / Blue Moon

Tytułowy szlagier z 1934 roku słyszał, przynajmniej w Stanach, chyba każdy: Blue moon, you saw me standing alone / Without a dream in my heart / Without a love of my own… Podobnie jak "My Funny Valentine", "When or Where", "Manhattan" czy "The Lady is a Tramp" – do dziś pozostają one wykonywaną przez kolejne pokolenia artystów żelazną klasyką, częścią tak zwanego "The Great American Songbook".

Feb 23, 2025 - 13:40
 0
Ćma barowa / Blue Moon
Tytułowy szlagier z 1934 roku słyszał, przynajmniej w Stanach, chyba każdy: Blue moon, you saw me standing alone / Without a dream in my heart / Without a love of my own… Podobnie jak "My Funny Valentine", "When or Where", "Manhattan" czy "The Lady is a Tramp" – do dziś pozostają one wykonywaną przez kolejne pokolenia artystów żelazną klasyką, częścią tak zwanego "The Great American Songbook". Wszystkie napisane zostały przez duet Lorenza Harta (słowa) i Richarda Rodgersa (muzyka), granych w najnowszym filmie Richarda Linklatera odpowiednio przez Ethana Hawke’a i Andrew Scotta. Niech jednak nie zmyli was gwiazdorska obsada – to kameralny film, zachowujący jedność miejsca, akcji i czasu. Całość rozgrywa się jednej nocy w pewnym nowojorskim barze, w którym "Blue Moon" zabrzmi dwukrotnie. Wybrzmi też jego tekst – jako metafora skołatanej duszy autora: towarzyskiego, ale samotnika, jednocześnie wesołka i "najsmutniejszego człowieka na świecie". Wcielający się w niego Hawke potrafi tę dwoistość oddać – neurotyczny w nieco allenowski sposób, nie popada przy tym w karykaturę, ukazując złożoność i głębię (także głęboką samotność) swojego bohatera. Przemieniono go tu fizycznie niczym pod Oscary: nie tylko przy pomocy stylówy na złote lata jazzu, ale i upodobnioną do Harta (który mierzył około metra pięćdziesiąt) posturą. Chociaż jury tegorocznego festiwalu w Berlinie, gdzie Linklater triumfował 11 lat temu z "Boyhood", nie zdecydowało się występu Hawke’a nagrodzić, może być on najlepszym w jego dotychczasowej karierze. Srebrny Niedźwiedź przypadł za to Andrew Scottowi za drugoplanową rolę Rodgersa – króla życia, człowieka sukcesu i… wielkiego nieobecnego "Blue Moon". Przez większość rozwijającego się powoli seansu nie pojawia się on w ogóle w kadrze. Słyszymy tylko jego nazwisko, wyczekując aż w końcu wkroczy na ekran. Gdy już to robi, jest oczywiście świetny, mimo że funkcjonuje w filmie (inaczej niż w życiu) tylko po to, by mocniej wybrzmieć mógł dramat głównej postaci. Czy także jednak nie na tym polega dobre aktorstwo – by znać swoje miejsce? Ważną rolę odgrywa w "Blue Moon" także opromieniona niedawnym występem w "Substancji" Margaret Qualley. Daje tu twarz Elisabeth – muzie i protegowanej Harta, w której ten jest po uszy zakochany. Przynajmniej tak wszem i wobec głosi – tajemnicą poliszynela są jego zainteresowania homoseksualne. Może jednak, jak sam twierdzi, piękno potrafi docenić w każdej formie? Albo po prostu jest jednak erotomanem gawędziarzem, być może impotentem, na pewno zaś ciężkim alkoholikiem. Człowiekiem skończonym, czego dowiadujemy się już w prologu filmu, zapowiadającym jego rychłą śmierć. Szybko jednak przenosimy się o kilka lat wcześniej, kiedy bohater nie stracił jeszcze resztek nadziei: butelkę odstawił (każe ją sobie stawiać na barze jedynie jako "wizualną poezję") i marzy o stworzeniu musicalu. Nic dziwnego, wszak Rodgers, jego wieloletni przyjaciel i współpracownik, właśnie zrealizował na Broadwayu własny. Z nowym tekściarzem, Oscarem Hammersteinem II (Simon Delaney), pokazali właśnie "Oklahomę!" – mamy noc premiery. Zgorzkniałemu Hartowi oczywiście się nie podobało, co jednak jeszcze gorsze, podobało się wszystkim innym. Emocje buzują, choć każdy na swój sposób próbuje je maskować. Rywalizacja między mężczyznami bywa motywująca, bywa jednak i toksyczna. Jest przy tym bardzo chłopacka, ale czy właśnie analizie "chłopactwa" nie poświęcił sporej części swej filmografii Linklater? Tę zresztą w dużej mierze dzieli z Hawke’iem – film o twórczej kolaboracji artystów zrealizowało więc dwóch takich, których rozpoczęta od "Przed wschodem słońca" przyjaźń trwa już trzy dekady. Trudno wyobrazić sobie ich kariery bez siebie nawzajem. Dokładnie tak jak w przypadku Harta i Rodgersa. Lata temu ich wspólnej drodze poświęcono musical "Słowa i muzyka" (1948). Jeżeli jednak klasyk MGM opowiadał o początkach drogi twórczej geniuszy amerykańskiej piosenki, tu, choć wraca się do niej, więcej mówi się o jej finale. Dla tekściarza – zdecydowanie gorzkiego. Dla muzyka – będącego rodzajem ratunku przed ciężkimi szponami kolegi. Grany przez Hawke’a bohater jest jak ćma: szuka światła, ale potrafi poruszać się tylko w ciemności. Uważaj, gdy znajdziesz się w tym samym pomieszczeniu, bo nie da ci spokoju – owszem jest elokwentny i dowcipny, ale zagada cię na śmierć. Bo nie jest zainteresowany nikim innym niż samym sobą (chyba, że wyglądasz jak Margaret Qualley). Może zresztą jak każdy – mówi Linklater – nie każdy jest w tym jednak równie męczący i bezwstydny. To domena artystów i też tylko niektórych. Jednocześnie reżyser ma dla swojego bohatera pewną dozę zrozumienia, nawet sympatii. No i nikt nie odmówi mu tekściarskiego talentu. Scenariusz w ogóle jest dość zniuansowany, momentami błyskotliwy. Jego autor, Robert Kaplow (na podstawie książki którego Linklater zrealizował wcześniej film "Ja i Orson Welles") wyraźnie czuje epokę, ale służy ona do podjęcia – całkiem współczesnych – zagadnień natury estetycznej. Kiedy sztuka jest sztuką dobrą? Jaką wartość mają budujące dzieła "ku pokrzepieniu serc" (pamiętajmy, że trwa wojna, a "Oklahoma!" jest na nią odpowiedzią)? Czy w kryzysowych czasach powinno tworzyć się tylko taką? W końcu zaś: jak oddzielić sztukę od jej autora, który nie zawsze jest przecież sympatyczną osobą o poukładanym życiu i zdrowych nawykach? "Blue Moon" warto zobaczyć, choćby po to, by zastanowić się nad tymi pytaniami. Nakręcana dialogiem akcja może nie jest zbyt wartka, uwierać może nieco teatralność filmu, bezsprzecznie jednak ma on – jak piosenki Harta i Rodgersa – swój czar. Dla jednych staroświecki, dla innych – ponadczasowy.