Mam szczęście do kobiet. Bez nich bym przepadł – wywiad z Marcinem Okoniewskim o pracy nad debiutancką powieścią
Dziennikarz, filmowiec, popularyzator czytelnictwa, influencer, a od niedawna też pisarz-debiutant. Jako twórca kanału „Okoń w sieci” trzykrotnie otrzymał nominację do Grand Video Awards. Powieścią „Lato dni ostatnich” otworzył nowy rozdział w swojej twórczości. ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: Od Twojego debiutu powieściowego minęła już chwila. Podziękowania opublikowane w „Lecie dni ostatnich” były pełne emocji, a jak się czujesz teraz? Wciąż masz w oczach łzy wzruszenia na myśl o tym, że ukończyłeś pierwszą książkę? MARCIN OKONIEWSKI: Teraz skraplam się w inny sposób – ocieram pot z pleców, bo prawdziwa orka zaczęła się dopiero po napisaniu książki (śmiech). Dzisiaj czuję się już spokojny. Mogę nawet powiedzieć, że poczułem ulgę. Nie towarzyszy mi już ten męczący od lat ból niespełnionego marzenia. W 2025 rok wszedłem jako człowiek szczęśliwy i świadomy szczęścia, które go spotkało. Czy masz poczucie, że moment wydania powieści zmienił w jakiś sposób Twoje życie? Tak, tak, u mnie też nastąpiła klasyczna przemiana bohatera (śmiech). Nie jestem najlepszy w nazywaniu swoich emocji, ale rzeczy, które wydarzyły się po wydaniu książki, wyniosły moją empatię na do tej pory nieznany mi poziom. Nauczyłem się okazywać wdzięczność najbliższym i czytelnikom, którzy we mnie wierzyli i doceniać to, że są i chcą być przy mnie. To największa […] The post Mam szczęście do kobiet. Bez nich bym przepadł – wywiad z Marcinem Okoniewskim o pracy nad debiutancką powieścią first appeared on Niestatystyczny.pl.

Dziennikarz, filmowiec, popularyzator czytelnictwa, influencer, a od niedawna też pisarz-debiutant. Jako twórca kanału „Okoń w sieci” trzykrotnie otrzymał nominację do Grand Video Awards. Powieścią „Lato dni ostatnich” otworzył nowy rozdział w swojej twórczości.
ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: Od Twojego debiutu powieściowego minęła już chwila. Podziękowania opublikowane w „Lecie dni ostatnich” były pełne emocji, a jak się czujesz teraz? Wciąż masz w oczach łzy wzruszenia na myśl o tym, że ukończyłeś pierwszą książkę?
MARCIN OKONIEWSKI: Teraz skraplam się w inny sposób – ocieram pot z pleców, bo prawdziwa orka zaczęła się dopiero po napisaniu książki (śmiech). Dzisiaj czuję się już spokojny. Mogę nawet powiedzieć, że poczułem ulgę. Nie towarzyszy mi już ten męczący od lat ból niespełnionego marzenia. W 2025 rok wszedłem jako człowiek szczęśliwy i świadomy szczęścia, które go spotkało.

Fot. Ola Okoniewska
Czy masz poczucie, że moment wydania powieści zmienił w jakiś sposób Twoje życie?
Tak, tak, u mnie też nastąpiła klasyczna przemiana bohatera (śmiech). Nie jestem najlepszy w nazywaniu swoich emocji, ale rzeczy, które wydarzyły się po wydaniu książki, wyniosły moją empatię na do tej pory nieznany mi poziom. Nauczyłem się okazywać wdzięczność najbliższym i czytelnikom, którzy we mnie wierzyli i doceniać to, że są i chcą być przy mnie. To największa zmiana jaka zaszła wewnątrz mnie. A jeżeli pytasz o zmiany w życiu codziennym, zawodowym, to muszę wrócić do tego potu na plecach. Od minionego lata moje życie wywróciło się do góry nogami. Zarzekałem się, że nie stawiam wszystkiego na jedną kartę, ale musiałem na kilka miesięcy porzucić pracę, bo inaczej nie dowiózłbym tego projektu. A wtedy zaczęła się walka z samym sobą i swoimi demonami, bo nie mogłem zawieść takiego kredytu zaufania, jakim obdarzyli mnie bliscy. Gdyby nie wsparcie żony i teściów, to nie rozmawialibyśmy teraz.
To hasło zabrzmi strasznie banalnie, ale moje życie po napisaniu książki już nigdy nie będzie takie samo. Wcześniej towarzyszył mi głód spełnienia marzenia, a teraz pojawiło się pragnienie opowiadania kolejnych historii.
Z jakim odbiorem „Lata dni ostatnich” spotkałeś się do tej pory?
„»Lato dni ostatnich« jest spoko. Bardzo mnie to cieszy. Bardzo” – tak ujął to w nagłówku swojej opinii PigOut i to zdanie oddaje to, z czym wracali do mnie czytelnicy. Największą wartość ma słowo wypowiedziane prosto w oczy i Targi Książki w Krakowie pokazały mi, ile dla innych może znaczyć to, co robię. Gdybym nie napisał książki, nie doświadczyłbym tego, że drugi człowiek może szczerze cieszyć się Twoim szczęściem. Pomyślisz, że unikam odpowiedzi na pytanie, więc będę trzymał się faktów. „Lato dni ostatnich” na portalu Lubimyczytać ma średnią ocen czytelników w okolicach 7/10. Są w tym rzecz jasna opinie osób wspierających mnie od lat, które ze względu na sympatię do mojej osoby pewnie zawyżyły nieco swoją ocenę, ale równoważy się to z opiniami osób po drugiej stronie, którym sam fakt napisania przeze mnie książki wywołał negatywne emocje. To przeszkoda, która została stworzona dla mnie i muszę udowodnić przede wszystkim sobie, że jestem w stanie ją ominąć i sięgać po to, co jest dla mnie ważne i robić to, co dla mnie ma wartość, bez względu czy ktoś ma na mnie inny pomysł. Wyzbyłem się chęci zaspokajania potrzeb wszystkich i nie pisałem książki, żeby komukolwiek się przypodobać. Ktoś gdzieś kiedyś napisał: „nie jestem zupą pomidorową, nie muszę smakować wszystkim” – ja też, bo zdecydowanie bardziej czuję się drożdżówką (śmiech). Podchodzę do ocen z dużym dystansem i pokorą. Jeżeli pojawia się konstruktywna krytyka, to często dziękuję za nią w wiadomościach prywatnych – bo ktoś za darmo udzielił mi rad, dzięki którym mogę się rozwijać. Mam kilka osób, z których opiniami liczę się najbardziej, bo cechuje ich mówienie prosto z mostu i wiedzą, że zrobią mi więcej krzywdy niż pożytku, jeżeli nie wytkną mi błędów.
Ale tak, chwalenie i klepanie po plecach jest miłe i wykorzystuję je jako paliwo i motywację. Zasiadając do kolejnego tomu, będę miał przed oczyma wszystkie komentarze osób, które nie mogą doczekać się kolejnej części.
Wydałeś powieść za pomocą platformy Empik Selfpublishing. Czy to był Twój pierwszy wybór, czy próbowałeś wcześniej sił w tradycyjnym wydawnictwie?
Pomysł już był, a okoliczności były na tyle sprzyjające tamtego pięknego majowego dnia, że wyklepałem się właśnie dziewczynom z Empik Selfpublishing w przypadkowej rozmowie.
Myślałem, że się zbłaźnię mówiąc o postapo na prowincji i swojej wariacji “The Last of Us” bez zombie, ale ktoś w ten mój pomysł uwierzył i uwierzył we mnie – że dowiozę.
Zanim ukazała się powieść, zacząłeś publikować cykl „Dziennik pisarza”, w którym wyznałeś, że zacząłeś pisać książkę, a następnie dzieliłeś się wiedzą związaną z pracą nad tekstem. Postawiłeś sobie za cel wydać książkę w tym roku – i słowa dotrzymałeś. Czy trudno było zmieścić się w tym terminie?
Nigdy wcześniej nie czułem takiej presji i potrzeby pracy nad sobą. Na dwa miesiące przed metą zwątpiłem, że w ogóle dam radę. Nigdy nie wykonywałem projektu tak rozwleczonego w czasie, bo jak na gościa ze zdiagnozowanym ADHD przystało, robiłem wszystko, wszędzie, naraz. Musiałem mocno się ogarnąć i zorganizować. Pomogły mi w tym terapeutka, żona i redaktorka. Mam szczęście do kobiet. Bez nich bym przepadł.
Czy w pracy nad książką było coś, co Cię zaskoczyło?
Jedna rzecz, za którą być może trafię do książkowego piekła – nie spodziewałem się, że czytanie w trakcie pisania będzie mi przeszkadzało zamiast pomagać. Nieustannie porównywałem swoje zdania do zdań innych pisarzy demotywując się przy tym, że moje nie są tak dobre. Pomogła mi wtedy Agnieszka, moja redaktorka, która tchnęła we mnie wiarę i sprawiła, że przestałem sam dla siebie być hejterem i akceptować swój styl. Na tyle, na ile jest w stanie to zrobić niepoprawny perfekcjonista (śmiech).
Zdecydowałeś się wydać powieść jako Marcin Okoniewski, nie jako Okoń w sieci – nie miałeś pokusy, by umieścić na okładce pseudonim, pod którym jesteś powszechnie znany?
Żartujesz? Żeby czytelnicy pomyśleli, że to poradnik wędkarski? (śmiech). Bardziej już przemawiało do mnie jakieś zmyślone imię i nazwisko, bo moje jest trochę mało chwytliwe i już jak grałem w piłkę, to narzekałem, że na koszulce nie wygląda tak dobrze jak u kolegów. Niemniej, to jest moje dziedzictwo, którego nie chcę się wyrzekać. To moje prywatne marzenie od studiów, marzenie Marcina Okoniewskiego, żeby napisać książkę. Okoń w sieci to myśli tylko o nowych filmach (śmiech). Sygnując książkę nazwiskiem, chciałem dać znać, że traktuję to poważnie. Szczerze mówiąc chciałem nawet rozdzielić Okonia w sieci od Marcina Okoniewskiego, ale nie jest to możliwe. Jeden bez drugiego nie istnieje.
Fabułę „Lata dni ostatnich” umieściłeś na prowincji, wzorując miejsce akcji na miejscowości, z której sam pochodzisz. Czy peryferia są bardziej interesującym miejscem niż centrum wielkiego miasta?
To zależy, jak zdefiniujesz słowo interesujący. Jeżeli pod kątem bodźców pobudzających twórczość, to mieszkając w Warszawie, czułem nieustanną chęć tworzenia. Otoczenie osób wszędzie za czymś goniących i uzewnętrzniających swój artyzm było niesamowicie stymulujące. Ale… ja od zawsze byłem chłopakiem z prowincji. Mam małomiasteczkową duszę, dlatego wróciłem do rodzinnego miasta, które w moich fantazjach było takim kingowskim Salem albo Castle Rock. Atmosfera gęsta, że można nożem krajać. Mroczne historie z dzieciństwa okraszone dozą wyobraźni nagle zaczynają mieć inny charakter. To jak ponowne zmierzenie się z klaunem z „TO”.
Wizja apokalipsy, którą snujesz, jest niezwykle smutna – widzimy jak z ludzi wychodzą najgorsze cechy. Sądzisz, że tak wyglądałaby rzeczywistość – psy pozostawione na łańcuchach oraz zabójstwo za konserwy i papier toaletowy zamiast współpracy?
Chcę wierzyć, że to tylko moja fantazja. Że dobro utkwione w człowieku jest silniejsze niż przechera w głowie zachęcający do przejścia na ciemną stronę. Ale czasem wystarczy jeden impuls, jedno zdarzenie i potrafimy zareagować w taki sposób, że patrząc później w lustro widzimy obcego człowieka. Choć napisano już o tym setki książek i próbowano poddawać naszą psychikę najróżniejszym testom, to ostatecznie nie jesteśmy androidami, które w sytuacjach skrajnych potrafią zachować racjonalne myślenie. No może niektórzy z nas „sraliby kostkami lodu, gdyby wlać im do gardła wrzątek”, ale co z resztą? Jest jeden taki przerażający obrazek z ataku na WTC. Kamera panoramuje to, co dzieje się u podnóża osuwającego się budynku, a tam, kilkanaście osób biega jak w ukropie z… telewizorami pod pachami wykradzionymi z pobliskiego sklepu. Ludzkie dramaty są sprawdzianem dla naszej empatii. Niestety nie wszyscy go zdają. Chyba dobrze pamiętamy kromkę chleba za 20 złotych lata temu w trakcie powodzi.
Punktem wyjścia do opowieści jest otrzymany przez pomyłkę faks – czy zdarza Ci się w ogóle korzystać z takiego urządzenia czy to całkowita fikcja literacka? A jeśli zdarzyło się – to czy do powieści przemyciłeś jeszcze jakieś nietypowe wydarzenia ze swojego życia?
Faks i draże nie są moim wymysłem. Zapraszam na prowincję. Tutaj wciąż mamy Windowsa 95 na dyskietce i wciąż robimy turnieje w Deluxe Ski Jump (śmiech). Zostawiłem jeszcze parę innych smaczków z życia w małym miasteczku.
Część postaci w obliczu końca świata z góry zakłada, że nie przeżyje, tylko zastanawia się, jak spędzić swój ostatni dzień na powierzchni ziemi. Czy Ty wiesz, co byś wówczas zrobił?
Pojechałbym do Rafała Kosika – to jedyny preppers, którego znam, z którym miałbym szansę na przeżycie. Bo przecież „Lato dni ostatnich” daje nadzieje, że komuś się uda, prawda? Chciałbym być w tym elitarnym gronie i wtedy dopiero, z moją biblioteczką, moje akcje poszłyby w górę! No bo wyobraźmy sobie, że wszystko pada, totalny blackout i na powrót książki stają się głównym źródłem rozrywki. Widzisz, nawet koniec świata może mieć jakieś blaski (śmiech).
Dla części Twoich bohaterów dramatem okazał się nie tyle brak prądu… co brak internetu. Sam jesteś znanym twórcą internetowym. Czy wyobrażasz sobie życie w sytuacji, w której wszyscy stracilibyśmy dostęp do sieci? Jak by wtedy wyglądało Twoje życie?
Wtedy to już musiałby być Okoń bez sieci (śmiech). Cóż, zawsze mówiłem, że nie pasuję do obecnych czasów i dusza ma umęczona ze swym egzystencjalnym bólem lepiej pasuje do średniowiecza. Obwołałbym się samozwańczym wieszczem narodu i podżegał do buntu w jakiś wywrotowych tekstach. Kiedyś marzyłem, że w takich czasach to jeździłbym konno i wojował mieczem, ale jak widać po mnie, najpierw musiałbym trochę się odżywić, co w czasach klęski nie byłoby takie proste. Tak więc wojowałbym słowem, czyli w zasadzie blisko tego, czym zajmuję się teraz.
„Lato dni ostatnich” kończy się mocnym cliffhangerem – tak naprawdę w tym momencie mamy więcej pytań niż znamy odpowiedzi; przedstawiłeś wiele postaci, ale wiele z nich znajduje się dopiero na początku swojej drogi. Nie obawiałeś się uciąć fabuły w takim momencie?
Plan był taki, że zamykam wszystko w jednej powieści i nie będzie kolejnych tomów, ale cóż… Tak mi się dobrze spędzało czas z moimi bohaterami i mieli tak ciekawą przeszłość, że nie mogłem im tego zrobić (śmiech). Wiem natomiast, co uczyniłem czytelnikom. Za to ich bardzo przepraszam, ale obiecuję, że im to wynagrodzę.
Czy zapowiedziana „Jesień dni ostatnich” już powstaje, czy też może zrobiłeś sobie urlop od pisania?
Przyznaję bez bicia, że aktualnie nie piszę. Przerwa na ugruntowanie swojej tożsamości, przeanalizowanie błędów i uspokojenie sytuacji u Okonia w sieci, bo mocno ten Okoniewski rozregulował kalendarz publikacji i wyczerpał rezerwy budżetowe (śmiech). Obiecałem sobie, że nie usiądę do kolejnego tomu, jeżeli nie zrobię szczegółowego konspektu. A ten już powstał, tak więc…
Choć „Lato dni ostatnich” było Twoim debiutem powieściowym, to wcześniej Twoje opowiadanie ukazało się w zbiorze „SQN Charytatywnie: Wszyscy razem”, z którego cały zysk został przeznaczony na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Jak stałeś się częścią tego przedsięwzięcia?
Basia z SQN swoim wydawniczym nosem zwąchała, że mam potencjał, żeby coś napisać, a do tego, wiadomo, Okoń w sieci trochę odbiorców ma, więc do szlachetnego czynu dołączy więcej osób. Długo mnie nie przekonywała. Dodała tylko, że między innymi Kuba Małecki (ten Małecki!) też pisze do tego zbiorku, więc sama rozumiesz, że to była propozycja z tych nie do odrzucenia.
Kilka lat temu stwierdziłeś, że w życiu każdej osoby przychodzi moment potrzeby obcowania z literaturą – czy nadal tak uważasz?
Dużo przez te lata się wydarzyło, ale po drodze miałem wiele dowodów na poparcie tej tezy. Zawsze z nieskrywanym uśmiechem czytam komentarze pod moimi filmami: „dwa lata cię oglądam i w końcu przekonałem się do czytania”. Wierzę, że często jest to zbieżne z jakimś życiowym momentem. Potrzebujemy spokoju, wytchnienia, angażującej rozrywki albo szukamy odpowiedzi. Książki są takim dobrym kumplem, z którym można i się pobawić i prowadzić trudne rozmowy o życiu w kuchni w trakcie imprezy. Trzeba tylko otworzyć się i zaprosić tego kumpla do swojego życia.
Na co dzień zajmujesz się popularyzacją książek – co według Ciebie jest najskuteczniejszą metodą, by dotrzeć do potencjalnych czytelniczek i czytelników?
Zdecydowanie łatwiej jest mi powiedzieć, czego nie robić. Co roku, w dniach po publikacji statystyk czytelnictwa Biblioteki Narodowej, dyskusja rozgrzewa całe środowisko literackie. Jedni uprawiają futurologię, zwiastując nadejście przepowiedni Dukaja z „Po piśmie”, nie szczędząc przy tym inwektyw na „społeczeństwo ciemnogrodu”. Inni żądają ponownego liczenia, bo przecież „Rodzina Monet” to nie jest literatura, a czytająca ją młodzież winna być poddana resocjalizacji, żeby nie powiedzieć – lobotomii jak w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Jeszcze inni, i to nie żart, bo nawet pod moim filmem pojawił się taki komentarz: „a ja się cieszę, że tak mało ludzi czyta, bo dzięki temu ja czuję się wyjątkowy”, uprawiają obrzydliwy elitaryzm i fetyszyzują czytelnictwo. I wyobraźmy sobie, że wszystkie te posty raz w roku, przez duże zaangażowanie komentujących, wyświetlają się osobom spoza bańki środowiska książkowego. I co wtedy myślą sobie takie osoby dowiadując się, że są albo analfabetami, albo ignorantami, albo troglodytami, bo nie mają „ambitnych” książek na regałach, a do tego powiedział to jakiś profesor albo literat „ĄĘ”? Myślą sobie wtedy, że zło lektur z młodości nawiedziło ich po raz kolejny i wolą sobie włączyć ulubiony serial, po obejrzeniu którego przynajmniej nikt ich nie oceni i będzie z kim pogadać na przerwie w robocie. Tak więc moja diagnoza jest następująca: choroba SKWD (syndromkijawd…). Należy zapobiegać i starać się tę hermetyczną puszkę dziurawić od środka, żeby w końcu zaczęło wpadać tam jakieś światło. Co czyni młode pokolenie w social mediach pokazujące, że oni po prostu świetnie się przy książkach bawią.
Przez lata recenzowałeś teksty autorstwa innych osób – czy w związku z tym czułeś dodatkową presję związaną z debiutem? Obawiałeś się, że po Twoją książkę sięgnie ktoś, kogo wcześniej skrytykowałeś?
Zdecydowanie większą presję czułem od swoich widzów. „Skoro nagrywasz takie filmy, to twoja książka musi być świetna” – dużo takich komentarzy dostawałem w trakcie pisania i przez pierwsze dwa miesiące więcej poprawiałem niż pisałem. Sam sobie jestem winien, bo zawsze stawiam znak jakości pod tym co tworzę w sieci i spodziewałem się, że wyobrażenie o mnie przejdzie także na inne rzeczy, którymi będę chciał się zajmować. Studziłem ten entuzjazm jak mogłem i nagrywałem filmy „Dziennik pisarza”, w których otwierałem się przed widzami, pokazując jak to wygląda po drugiej stronie – moje słabości i problemy, z którymi muszę się zmierzyć. Jedynymi osobami, których zemsty mogłem się obawiać po wydaniu „Lata dni ostatnich”, były Blanka Lipińska i Remigiusz Mróz, bo to z nich zazwyczaj sobie śmieszkowałem przez ostatnie lata. Pierwsza nie nawiązała kontaktu, natomiast Remigiusz książkę dostał przed premierą i nawet pokusiłby się o blurb, gdyby miał w zwyczaju je pisywać. Całe szczęście, że nie napisałem kryminału, bo wiadomo, że ci kryminaliści to znają sposoby na zbrodnie doskonałą i z tego, co wiem, to nie bardzo lubią konkurencję.
Niedawno rozpoczął się rok 2025 – czy robisz postanowienia noworoczne? A jeśli tak, to jak one brzmią?
Nie popełnię tych samych błędów, bo… popełnię inne! (śmiech). Miniony rok był dla mnie przełomowy i pełen szczęśliwym momentów. W 2025 roku chciałbym lepiej panować nad rzeczami, na które mam wpływ i wprowadzić więcej spokoju i opanowania w życie prywatne i zawodowe. Chcę pracować nad swoją introwertycznością i zacząć współpracować z innymi twórcami, bo wiem, że potrafię zamykać się jak jaskiniowiec. I marzę, żeby w tym roku wreszcie pójść na swoje, więc możecie mi w tym pomóc kupując „Lato dni ostatnich”, najlepiej w wersji cyfrowej (śmiech).
Jak wyglądają Twoje plany twórcze na najbliższe miesiące?
Każdego roku obiecuję sobie jakiś nowy projekt i mam pomysł, którego polski YouTube jeszcze nie widział. Jak wypali, to być może na koniec roku dostanę order za najlepszą promocję czytelnictwa, a w najgorszym wypadku widzowie będę mieli dobrą rozrywkę. Jestem na etapie szukania sponsorów, bo to projekt, który wymaga budżetu i dobrej logistyki. Ale jestem dobrej myśli. W życiu trzeba mieć trochę szczęścia i mam wrażenie, że ono wie, kiedy pojawić się po mojej stronie.
Natomiast na szczęście nie mam co liczyć, kontynuując „Lato dni ostatnich”. To musi być ciężka i systematyczna praca. Ale zaznawszy raz tej radości pisania, teraz odczuwam głód opowiadania historii, dlatego będę organizował życie w taki sposób, żeby pisanie było jego stałym elementem.
Czy jest coś, czego mogę Ci życzyć w dalszej drodze twórczej?
Żeby woda staniała, bo najlepsze pomysły wpadają mi pod prysznicem (śmiech).
Zatem właśnie tego Ci życzę i dziękuję serdecznie za poświęcony czas!
To ja dziękuję za możliwość przedstawienia się Waszym czytelnikom, bo do tej pory byłem (i wciąż jestem), odbiorcą Waszych treści, które są dla mnie świetnym źródłem informacji i inspiracji. Niestatystyczni, dzięki za wszystko co robicie (i za memy przede wszystkim)! Z książkowym pozdrowieniem!
Rozmawiała Anna Tess GołębiowskaThe post Mam szczęście do kobiet. Bez nich bym przepadł – wywiad z Marcinem Okoniewskim o pracy nad debiutancką powieścią first appeared on Niestatystyczny.pl.