"Złodziej dragów" to komediodramat w klimacie "The Wire", który was uzależni – recenzja serialu Apple TV+
Ofertę platformy streamingowej Apple TV+ wzbogacił dziś kolejny intrygujący tytuł.... The post "Złodziej dragów" to komediodramat w klimacie "The Wire", który was uzależni – recenzja serialu Apple TV+ appeared first on Serialowa.

Ofertę platformy streamingowej Apple TV+ wzbogacił dziś kolejny intrygujący tytuł. To „Złodziej dragów” adaptujący powieść z 2009 roku o tym samym tytule. Czy warto oglądać serial? Odpowiedź znajdziecie poniżej.
Wiosenna ramówka Apple TV+ zapowiada się niezwykle interesująco. W kolejnych tygodniach na platformie z nagryzionym jabłkiem Seth Rogen zgłębi tajemnice Hollywood, Jon Hamm zabawi się z konwencją „Breaking Bad”, a Alexander Skarsgård wcieli się w… robota-zabójcę. Zanim to wszystko zawita na nasze ekrany, warto będzie zwrócić uwagę na tytuł, o którym może nie jest tak głośno, a który z pewnością zasługuje na waszą uwagę. To debiutujący dziś z dwoma pierwszymi odcinkami „Złodziej dragów” (oryg. „Dope Thief”).
Złodziej dragów – o czym jest serial Apple TV+?
Fabuła tego 8-odcinkowego serialu (widziałem przedpremierowo całość) opowiada o dwóch typach z pokaźną – lecz dość łagodną – kartoteką kryminalną. Ray (Brian Tyree Henry, „Atlanta”) i Manny (Wagner Moura, „Narcos”) przyjaźnią się od czasów, gdy spotkali się zakuci w autobusie do poprawczaka. Z biegiem lat ich relacja przerodziła się we wspólną zawodową pasję – okradania ćpunów i dilerów pod przykrywką agentów DEA. Ich popisowy numer śledzimy w otwierających scenach 1. odcinka, za którego kamerą stanął sam Ridley Scott.
Partnerzy najpierw czujnie obserwują melinę – musi zgadzać się ilość dryblasów w środku, zaopatrzenie i arsenał. Kiedy etap researchu zostaje zaliczony, panowie wchodzą na ostro, wymachując bronią i fałszywą odznaką, w międzyczasie waląc popisówę z teatralną przemową o tym, czego nie robi się takim klientom za kratami. Po fazie zastraszenia pozostaje już tylko zgarnąć łup – forsę i to, co dilerzy mieli niebawem w nią zamienić. Plan wydaje się działać perfekcyjnie. Do momentu, w którym wszystko idzie nie po ich myśli.
Ray i Manny są razem niczym Robin Hood z Filadelfii. Rodowici mieszkańcy metropolii, która mierzy się ostatnio ze złą famą, zabierają złym, by oddać biednym – czyli sobie nawzajem. Bohaterowie porównują się do sprawnych myśliwych, którzy doskonale wiedzą, jaki obrali sobie cel. Kiedy pod koniec 1. odcinka przez przypadek przejeżdżają autem sarenkę, jasne staje się, że za moment wszystko przestanie być perfekcyjne. Zaczyna się od wyboru złej meliny, a to, co następuje później, przechodzi najśmielsze oczekiwania przyjaciół od kołyski po grób.
Złodziej dragów – komediodramat w klimacie The Wire
Jedna pozornie niewielka pomyłka przeradza się w ciąg coraz bardziej fatalnych zdarzeń, dając efekt ogromnej kuli śnieżnej, która zabiera ze sobą wszystko, co znajdzie się na jej trasie. Chcąc nie chcąc Ray i Manny znajdują się od teraz w samym środku wielkiego przekrętu, w którym miejsca grzeje filadelfijska śmietanka wraz z kilkoma nieoczywistymi sąsiadami. Gang motocyklistów, meksykański kartel, skorumpowani i nieskorumpowani agenci, Wietnamczycy, dilerzy narkotyków, psychopatyczni entuzjaści broni, a nawet amisze – to właśnie z nimi wszystkimi będą musieli poradzić sobie nasi bohaterowie.
Plan ucieczki Raya i Manny’ego byłby prostszy gdyby nie to, że na miejscu mają oni bliskich, których życie z dnia na dzień zawisło na włosku. Mierzący się z traumą Ray ma w sercu sporo miejsca dla Theresy (Kate Mulgrew, „Orange Is the New Black”), dziewczyny swojego – osadzonego w więzieniu – ojca (Ving Rhames, „Pulp Fiction”), którą od wielu lat nazywa mamą. Tymczasem ultrareligijny Manny chciałby ustatkować się z Sherry (Liz Caribel Sierra, „Mrugnij dwa razy”), zadziorną Latynoską, wobec której ma duże plany.
Twórca i showrunner „Złodzieja dragów”, Peter Craig (nominowany do Oscara scenarzysta takich hitów jak „The Batman” czy „Top Gun: Maverick”), sprytnie lawiruje między tymi wszystkimi wątkami, oferując widzom nieoczywisty komediodramat, w którym pobrzmiewają echa „The Wire” czy „Breaking Bad„. Choć brzegi ekranu nieraz wypełniają wydarzenia, od których włos jeży się na głowie, scenariusz Craiga nie traci dystansu i luzu, który zbliża serial do charakterystycznie coenowskiej czarnej komedii. W konwencji doskonale odnajdują się zresztą największe gwiazdy tytułu.
Obsadzony w roli głównej Brian Tyree Henry (to jego postać zdecydowanie urasta tutaj do miana protagonisty) daje w „Złodzieju dragów” istny popis ekranowy, oferując widzom cały wachlarz emocji. Widzimy go w wielu wcieleniach, począwszy od laid-backowego gagatka w stylu pamiętnego Paper Boia, przez uroczego maminsynka, kończąc na rozkrzyczanym nadgorliwcu, który nieustannie wylewa swe żale na kompanie. Jego ekranowa chemia z Kate Mulgrew i wiecznie rozedrganym Wagnerem Mourą powoduje, że nie można oderwać wzroku, nawet gdy serial zalicza gorsze momenty.
Złodziej dragów – czy warto oglądać serial Apple TV+?
Tych jest, swoją drogą, stosunkowo niewiele. Pomimo mniej lub bardziej rzucających się w oczy zmian tonalnych „Złodziej dragów” od początku do końca pozostaje spójny narracyjnie i dramaturgicznie. Komedia ustępuje z czasem większej ilości dramatu, ale trudno, by było inaczej, biorąc pod uwagę to, że ostatnie dwa odcinki to istne trzęsienie ziemi w fabule. W poprzedzającym dramatyczny epilog odcinku nr 6 otrzymujemy z kolei iście tarantinowski rozruch na brudnych ulicach Filadelfii.
Serial ukazuje to miasto w podobny sposób, co „8. mila” przedstawiała Detroit czy wspomniane już „The Wire” traktowało Baltimore. Nie jesteśmy tu w końcu po to, by zobaczyć Dzwon Wolności czy schody Rocky’ego. Kultowemu miastu w Złodzieju dragów bliżej jest do przerażających internetowych virali o fentanylowym getcie – jest brudno, brzydko i ponuro, a na każdej ulicy przedmieść stoi ten zardzewiały van, wewnątrz którego roi się od federalnych. Czasem są to ci prawdziwi. Innym raz to Ray i Manny wypatrują kolejnych frajerów.
Filadelfia nie jest zresztą przypadkowym miejscem akcji. Poza tym, że miasto – zaczerpnięte z literackiego pierwowzoru Dennisa Tafoyi – jest bohaterem samym w sobie, służy ono za symbol tego, o czym Złodziej dragów zgrabnie opowiada między wierszami. Metropolia zwana miastem braterskiej miłości (co jest wpisane w nazwę miejscowości – gr. philos, czyli „kochany”; adelphos, czyli „brat”) jest tłem dla przypowieści o przybranych braciach i konflikcie, w którym ci dwaj kochają siebie tak samo, jak nienawidzą. Dawno nie było udanego buddy movie w serialach, prawda?
Życzyłbym sobie i wam, by w obliczu zbliżających się wielkich premier marcowych i kwietniowych „Złodziej dragów” nie przeszedł przez wiosenną ramówkę streamingową bez echa. To kawał bardzo dobrej rozrywki, za którym stoją nazwiska doskonale świadome tego, co chcą pokazać na ekranie. Jest tu przestrzeń na potencjalną kontynuację. Jest też porządny finał, który w razie czego sprawnie domyka historię. Bierzcie z tego wszyscy i uważajcie, by się nie uzależnić.
Złodziej dragów – kolejne odcinki w piątki na Apple TV+
The post "Złodziej dragów" to komediodramat w klimacie "The Wire", który was uzależni – recenzja serialu Apple TV+ appeared first on Serialowa.