Nie bójcie się wielkiej małpy czyli o „Better Man”

Kto by się spodziewał, że po tym jak największym kulturowym produktem eksportowym Wielkiej Brytanii…

Feb 11, 2025 - 17:24
 0
Nie bójcie się wielkiej małpy czyli o „Better Man”

Kto by się spodziewał, że po tym jak największym kulturowym produktem eksportowym Wielkiej Brytanii okazali się zdolni aktorzy o nieoczywistych rysach twarzy i młodzi piosenkarze o bardzo oczywistej urodzie, następne na liście będą biograficzne filmy musicalowe o gwiazdach brytyjskiej sceny, które osiągnęły niesamowity sukces, ale musiały walczyć ze swoimi demonami. Swój film dostał już Freddie Mercury i Queeen, Elton John a teraz do tego zestawienia dołączył Robbie Williams. I choć „Better Man” pod wieloma względami czerpie z tych elementów, które zapewniły sukces jego poprzednikom, to jednocześnie film znajduje jakiś pomysł na siebie. Co wcale nie jest oczywiste.

 

Film obejmuje kilkanaście szalonych lat z życia piosenkarza, od momentu kiedy dostaje się do zespołu „Take That” do chwili kiedy jego własna kariera przybiera niesamowite jak na brytyjską skalę rozmiary, jego koncerty w Knebworth  w 2003 roku przez trzy dni oglądało na żywo 375 tys. osób.  Dla ogarnięcia – to tak jakby na tych koncertach zebrała się plus minus cała populacja Islandii albo innego podobnie niewielkiego państwa. Do dziś jest to jeden z największych koncertów w historii kraju. Oczywiście w tą ramę narracyjną wpisana jest opowieść o uzależnieniu, ale też o braku poczucia własnej wartości. To jest chyba podstawowy temat całej historii, walka piosenkarza nie tyle z narkotykami czy alkoholem, ale z głębokim przekonaniem, że nie nadaje się do tego co robi, że musi ciągle zabiegać o miłość tłumów, jednocześnie niekoniecznie ufając, że ktoś realnie go lubi czy kocha.

 

 

Jak na produkcję, w której czynny udział brał sam Williams, jest to opowieść pozbawiona wielu elementów, które można byłoby uznać, za takie, które starają się za wszelką cenę wygładzić tą narrację. Robbie nie jawi się tu jako szczególnie sympatyczna jednostka. Jako członek „Take That” nie przestrzega żadnych wyznaczonych zasad i do tego wyraźnie zazdrości uwagi jaką poświęca się innym członkom grupy. Jako chłopak nie tylko zdradza swoją dziewczynę, ale też bardzo wyraźnie ma gdzieś jej emocje i sukcesy. Jako syn sprawdza się też słabo, bo wyraźnie bardziej poświęca się imprezowemu życiu niż sprawdzeniu co w domu. Jasne, tłumaczą go skomplikowane relacje z ojcem (który jawi się jako figura, której Williams najbardziej chciałby zaimponować) ale nie ma tu tego co widzieliśmy w przypadku biopicu Queen gdzie wyraźnie żyjący członkowie zespołu wygładzali wszystkie te elementy, które nie brzmią szczególnie dobrze. Taka ironiczna szczerość, która pojawia się w filmie jest z resztą bardzo charakterystyczna dla Robbiego Williamsa, który w niemal każdym talk show opowiada niesamowite historie ze swojego życia a potem musi za nie przepraszać. Nie jest to człowiek, który ma wbudowany filtr w głowie, co czyni go jednocześnie najlepszym gawędziarzem i człowiekiem, który sam sobie szkodzi.

Elementem, który wzbudził wiele kontrowersji, jest sposób w jaki Robbie jest pokazany w filmie. Nie dostajemy bowiem aktora, który stara się nam odtworzyć na ekranie życie piosenkarza, ale… wygenerowanego komputerowo szympansa (oczywiście ruchy szympansa musiał wykonać najpierw aktor, więc jest tu komponent gry aktorskiej). Choć sam koncept może się wydać dziwny, to moim zdaniem, ten pomysł zaskakująco działa. Po pierwsze, nie jest to pierwszy raz, kiedy sam artysta odwoływał się do małpy w swojej twórczej ikonografii. Było dla mnie ciekawym odkryć, że w czasie pierwszego utworu w Knebworth na grafikach, które się za nim wyświetlały na scenie, było bardzo dużo właśnie małp, co sugeruje, że to nie był pomysł zupełnie oddzielony od tego co sam piosenkarz o sobie myśli.

 

Po drugie uwalnia to film od tego całego udawania, szukania podobnego aktora, skomplikowanej charakteryzacji. Mam wrażenie, że dziś to jeden z ulubionych elementów filmów o twórcach, przyciąganie ludzi tym jak bardzo aktor na zdjęciach jest podobny do żyjącej osoby. Zrezygnowanie z tego elementu pozwala się skupić bardziej na historii i emocjach niż na samym szukaniu podobieństw. No i punkt trzeci, to wszystko daje nam poczucie, że oglądamy nie tyle jakąś obiektywną rekonstrukcję historii tylko raczej – Williams zaprasza nas do naszej głowy i możemy go zobaczyć takim jak on się widzi. To daje tej historii ciekawy wymiar, zupełnie oderwany od opowieści o artyście czy popularnym piosenkarzu, a bliżej temu opowieści o tym czym jest ta głęboko zakorzeniona nienawiść do samego siebie.

 

Tu z resztą muszę zauważyć, że twórcy filmu poszli w innym kierunku niż można się było spodziewać. Wiele elementów fabuły wymaga dość dobrej znajomości biografii Robbiego Williamsa, bez której część scen i nawiązań nie ma zupełnie sensu. Chyba najlepszym przykładem tego jest cały wątek pojawienia się na chwilę Oasis. Bez znajomości historii Williamsa i braci Gallagher to jest zupełnie nie zrozumiałe. No i teraz kwestia – jak dobrze pamiętacie najróżniejsze spory i konflikty brytyjskiego świata muzyki rozrywkowej końcówki lat dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych. Jeśli podobnie jak ja chodziliście wtedy do szkoły podstawowej czy gimnazjum, to poczujecie się jak u siebie w domu, ale jeśli nigdy nie dotykaliście „Bravo” to nie dam głowy czy wszystko będzie dla was jasne. Twórcy filmu prowadzą bowiem narrację z absolutnym przekonaniem, że nie tylko słuchaliśmy muzyki Williamsa ale też, że doskonale znamy jego biografię.

 

 

Muszę powiedzieć, że film całkiem nieźle działa jako musical. Na pewno ma bardzo ciekawie wyreżyserowane sceny w których tle grają piosenki artysty (bardzo mi się spodobało, że nie są one ułożone chronologicznie tylko wykorzystuje się tą piosenkę, która akurat pasuje). Sekwencja radosnego (i niszczycielskiego tańca zespołu po Oxfrod Street), bardzo klasyczny taniec na łodzi, z obietnicą wiecznej miłości w tle, czy w końcu finałowa scena odwzorowująca występ Williamsa w Royal Albert Hall (tu muszę zaznaczyć, że w rzeczywistości był to występ chyba jeszcze bardziej wzruszający niż w filmie) – to wszystko gra i muzycznie (jestem dziewczyną, która wchłonęła większości piosenek Williamsa przez osmozę, choć akurat „Swing When You’re Winning” miałam na płycie i słuchałam w kółko) ale też po prostu jest dobrze przemyślane musicalowo. To są energetyczne sceny, które mają na siebie pomysł i po prostu dobrze się je ogląda. Oczywiście bywają niekiedy przerysowane (zwłaszcza hmm…. Dosłowna walka ze swoimi demonami) ale wpasowuje się to w przerysowaną estetykę i stylistykę całej opowieści. Do tego po prostu to są naprawdę fajne piosenki by je usłyszeć w takiej rozbudowanej musicalowej aranżacji.

 

„Better Man” jest filmem, który chce być jakiś. Nie znaczy to, że jest to jakieś dzieło wybitne, ale nieźle pokazuje, że w bardzo sformalizowanym gatunku jakim jest biopic muzyka, można sobie coś wykroić. Na pewno jest to też film, który potwierdza swoisty fenomen Williamsa. Jest on niezwykle popularny w Wielkiej Brytanii i dla całego pokolenia nastolatek w Europie, ale zupełnie nie znany w Stanach. Sam piosenkarz często się z tego paradoksu śmiał, a wyniki finansowe filmu (który zupełnie nie zarobił na siebie w Stanach) tylko potwierdzają ten paradoks. Bo Robbie Williams, piosenkarz śpiewający popowe hity po angielsku sprzedał na wyspach więcej płyt niż Elvis, ale w Los Angeles jest człowiekiem właściwie anonimowym. Z resztą jest coś uroczego w oglądaniu tego jak amerykanie próbują rozwikłać, dlaczego Europejczycy lubią tego człowieka, który w trasie promocyjnej nie był się w stanie powstrzymać i nie mówić każdej osobie, która prowadziła z nim wywiad, że właśnie sobie rozbił nowe licówki. Ale może nie ma się czym przejmować – mam wrażanie, że nic złego się nie stanie, jeśli zostawimy go sobie jako nasz specyficzny europejski skarb.

 

 

W każdym razie mam ochotę zakrzyknąć do was „Nie bójcie się małpy”, bo choć ten pomysł na wejściu może zniechęcać czy konfundować, to kiedy film się skończy pewnie zupełnie zapomniecie, że spędziliście czas z wygenerowanym komputerowo szympansem i w waszych głowach pozostanie raczej opowieść o chłopaku, który nigdy nie miał czasu i by stanąć i zadać sobie pytanie kim jest gdy tłum nie skanduje jego imienia.