Chciałoby się coś więcej czyli o „Wiedźmin: Syreny z Głębin”
Mam wrażenie, że Netflix postanowił, że wyciśnie z „Wiedźmina” ile się da a potem…

Mam wrażenie, że Netflix postanowił, że wyciśnie z „Wiedźmina” ile się da a potem o nim zapomni. Oczywiście mogę tylko teoretyzować, ale mam refleksję, że nasz polski bohater, trochę zawiódł streamingowego giganta. Jasne, pierwszy sezon był przebojem i nie można mówić o całkowitej klęsce, ale franczyza, która miała być konkurencją dla „Gry o Tron” czy nawet „Władcy Pierścieni” zdecydowanie aż tyle wielbicieli nie dowiozła. Nie obarczam winą materiały źródłowego, raczej taki brak szerszej refleksji dla kogo ten Wiedźmin ma być – dla wielbicieli gier, dla tych, którzy znają książki, dla tych, którzy chcą jakiegokolwiek fantasy serialowego czy dla tych, którzy chcieliby czegoś na słowiańską nutę. A może nie tylko słowiańską… skoro dostaliśmy kolejny animowany w zamerykanizowanym japońskim stylu filmu. Trudno się w tym połapać. Ale zawsze można obejrzeć nowego animowanego Wiedźmina i ponownie zastanowić się… o co chodzi Netflixowi.
Zacznijmy od stwierdzenia, które jest być może dla kogoś pocieszeniem. Otóż film ten jest lepszy od produkcji „Wiedźmin: Zmora Wilka”, który to film był słabiutkim fan fiction bez większego zrozumienia dla świata stworzonego przez Sapkowskiego. Być może ten nieco wyższy poziom wynika z faktu, że twórcy luźno, bo luźno, ale opierają się na opowiadaniu „Trochę poświęcenia”. To jeden z tych tekstów, po lekturze, którego nie ma wątpliwości, że Sapkowski to stary romantyk, z więcej niż lekkimi skłonnościami do melodramatu. Jest to też jedno z tych opowiadań, w którym Sapkowski bawił się motywami zaczerpniętymi z klasycznej baśni. Tym razem chodziło o „Małą Syrenkę” do której Sapkowski pochodził i praktycznie i z właściwą dla siebie dozą humoru.
„Wiedźmin: Syreny z głębin” ma ten sam problem, co serial o Wiedźminie, z resztą się z nim wiąże i jest niejako interludium przygód Geralta. Otóż, twórcy tego świata nie są w stanie przyjąć, że stawki opowiadań o Wiedźminie nie zawsze są bardzo wysokie, że często są to przygody o nieco mniejszej skali, niekoniecznie tak wielkie i spektakularne jakby chcieli twórcy filmowych, serialowych czy growych narracji. Tak jest właśnie w przypadku „Trochę poświęcenia”, które jest w dużo większym stopniu analizą tego, ile można poświęcić w imię miłości i refleksją nad światami, w które nawet Wiedźmini boją się zapuszczać niż wielką opowieścią, która ma więcej akcji niż elementów obyczajowych.
W filmie, zwłaszcza takim, który robi się dla „Wielbiciela fantasy w stylu anime” na takie rzeczy zdaniem Netflixa nie ma miejsca. Jeśli konflikt to duży, jeśli sceny walki to liczne, jeśli fantastyka, to rozwinięta. I tak z opowieści o księciu, który zakochał się w syrence, robi się opowieść o nadchodzącej wojnie między światem ludzi i syren, która pod wieloma względami przypomina połączenie „Małej Syrenki i „Aquamena”. Historia, w której zlecenie dla Wiedźmina było małe a konflikty bardzo osobistej, udało się twórcom filmu wepchnąć kolanem, nie tylko opowieść o całym królestwie, ale też uznali, że to miejsce będzie idealnym by opowiedzieć o przeszłości Jaskra. Przeszłość Jaskra jest w tym wydaniu wybitnie nieciekawa i schematyczna, bo oczywiście, był biednym i bitym dzieckiem, bo lubił grać na lutni. Nie wiem skąd u amerykanów taka potrzeba, by w każdą historię wpisać ich zdaniem powszechną pogardę dzieciaków dla każdego słabszego i innego. Już pomijając to co wiemy o bardziej z powieści, po prostu mam dość tego wątku, który jest jeden do jeden przeklejane do każdej smutnej opowieści o młodości bohatera.
Wróćmy jednak do samej struktury filmu, bo ona jest dla mnie fascynująca. Otóż twórcy produkcji uznali, że ponieważ Sapkowski odwołuje się do „Małej Syrenki” to… znaczy, że głównym skojarzeniem jest Syrenka Disneya. Co oczywiście nie ma sensu, bo jeśli z jakiejś narracji Sapkowski u siebie w opowiadaniu kpi to z tej oryginalnej Andersena. No ale kto by czytał Duńczyków, skoro można się odwołać do wersji, którą znają „wszyscy”. I tak w tej filmowej wersji, dostajemy aż trzy sceny, które są nawiązaniem do wersji Disnejowskiej. Jest zła czarownica, wygnana z dworu, która przygotowuje magiczny eliksir jednocześnie śpiewając do Syrenki o tym co powinna zrobić, jest scena konfrontacji z wielką mackowatą wersją tejże czarownicy i jest na koniec scena ślubu, która jest spotkaniem dwóch światów. Co prawda każda z tych scen jest ograna w stylistyce filmu, ale wciąż, nie jest to jakieś zakamuflowane czy nieczytelne nawiązanie.
Przyznam, że wymęczył mnie trochę ten film, bo zaproponowane rozszerzenie świata jest w sumie dość przewidywalne i nudne. Długie sekwencje animowanego machania mieczem nie są złe, ale mam wrażenie, że można byłoby je spokojnie skrócić o połowę. Kwestie polityczne, nie są jakoś specjalnie skomplikowane, choć tu od razu muszę powiedzieć, zakończenie historii mi się całkiem spodobało, może dlatego, że wśród licznych retellingów „Małej Syrenki” tego rozwiązania nie pamiętam. Myślę, że jest ono z resztą dość spójne z myślą przewodnią opowiadania, które właśnie takie przesunięcia wobec oryginalnej bajki lubi. Także, to nie jest złe samo w sobie, choć zatopione w bardzo przeciętnym filmie.
Bo tym co scenarzystom moim zdaniem zupełnie nie wyszło, to związek Geralta z Oczkiem. Ojej jak oni bardzo nie zrozumieli co chciał złapać Sapkowski tym opowiadaniem. To zdecydowanie nie jest historia o tym, że dwie osoby do siebie ciągnie, ale spotykają się w złym momencie. To nie jest też opowieść, która może się zakończyć stwierdzeniem „A w sumie to wiedziałam, że nie możemy być razem, bo w sumie chcemy innych rzeczy”. To jest historia o tym, że poświęcenie w imię miłości ma granice. I tą granicą jest nieodwzajemnianie uczucia. Kiedy się czyta „Trochę poświęcenia” to czuć niemal to zażenowanie i Geralta i Oczko całą sytuacją. Intensywnością uczuć, brakiem możliwości ich odwzajemnienia, niemożnością przełamania pewnych barier. To jest właśnie historia o tym, że łatwiej sobie dorobić nogi czy ogon niż pokochać kogoś kto nie budzi w nas tych wszystkich emocji. Że nie da się tu nic zrobić na siłę tylko dlatego, że tak byłoby łatwiej. Mam poczucie, że scenarzyści totalnie tego nie ogarnęli w swoim filmie zostawiając bardzo płaski wątek, w którym nie ma tego tragizmu całej sytuacji i takiej puenty do poświęcenia na jakie gotowi są dla siebie książę i Syrenka.
Ponownie, pytanie – dla kogo ten film? Dla wielbicieli Wiedźmina serialowego? Mam poczucie, że dla nich taka przygoda, w zupełnie innej konwencji niż serial aktorski jest dodatkiem niewielkim i chyba nie w pełni satysfakcjonującym. Zwłaszcza, że wielu z nich oglądało serial także dla aktorów, których tu nie ma (Geralt nie mówi głosem Cavilla dubbinguje go Doug Cockle czyli Geralt z gier) Dla wielbicieli świata gier, ten rozdział wiedźmińskiej przygody może być za mało „słowiański”, bo stylistycznie nic tu słowiańskiego nie ma. Ostatecznie dla wielbicieli książek, jest to opowieść zupełnie obok tego o czym było opowiadanie. I tak powstaje film, który oczywiście może zebrać widownię na fali, szukania co tam nowego w świecie „Wiedźmina” ale pozwolę sobie zaryzykować stwierdzeniem, że raczej nie trafi do listy ukochanych dzieł z franczyzy. Jest to więc produkcja, która ma w ogóle przypomnieć, że Wiedźmin na Netflix istnieje, a niekoniecznie, cokolwiek więcej zaproponować. I jest mi z tym smutno, bo akurat „Trochę poświęcenia” z tym swoim trochę romantycznym i trochę melodramatycznym przekazem dość ładnie by się filmowo sprawdziło. A tak wyszła jakaś wersja disnejowskiej Małej Syrenki z Wiedźminem. A człowiek chciałby… coś więcej.